W celu fotografowania trzeciej części rejsu badawczego w ramach konsorcjum SEA-EU 11 czerwca br. poleciałem do Brestu, nadmorskiego miasteczka we Francji. Docelowo mieliśmy znaleźć się w hiszpańskim Kadyksie. Wszystko zapowiadało, że nie będzie łatwo „świeżakowi” takiemu, jak ja zmierzyć się z dziesięciodniowym rejsem fotografując zmagania zaprawionych już w boju z żywiołami. Na ustach wszystkich wisiało niewypowiedziane: “Biskaj…”.
Początek
Sobota, 5 rano taksówka na lotnisko, Amsterdam, Paryż, Brest i 11 godzin w podróży. Czas umiliły mi KLM’owe przekąski i za dużo kawy jak na jednego człowieka. Po dotarciu na lotnisko w Breście, mając ponad 30 godzin bez snu na liczniku odetchnąłem z ulgą i na migi oraz zrzuty ekranu mapy doszedłem do porozumienia z przesympatycznym mieszkańcem miasteczka, żeby podzielić się taksówką. Dzięki Panu w słomkowym kapeluszu, przynajmniej tym razem mój portfel niemal namacalnie odetchnął z ulgą. Jeszcze chwila moment i już stałem na pokładzie naszego uniwersyteckiego statku badawczego, który miał być moim domem na najbliższe 10 dni.
Po szybkiej wymianie historii i poznaniu statkowej etykiety, z którą zapoznał mnie mój poprzednik Marcel Jakubowski, wziąłem prysznic i poczułem jak bardzo jestem zmęczony, jednak nie śpiący. Po przekroczeniu pewnej granicy senność odchodzi w zapomnienie, zwłaszcza gdy o 23:00 słońce nadal wisi wysoko na niebie. Kajutę podzieliłem z drem Jakubem Idczakiem i bardzo szybko złapaliśmy nić porozumienia. Ostatecznie bardziej z przymusu niż własnej woli zamknąłem oczy i zapadłem w sen.
Biskaju nadchodzę
Jako, że ze statkami mam tyle wspólnego, co lipiec ze szkołą, to miałem trochę obaw, czy mój żołądek sobie poradzi z biskajskimi falami. Cała załoga już zaprawiona w boju, a ja “świeżak” miałem spędzić z nimi 10 dni fotografując ich zmagania z żywiołami. Niepokojem napawała wszystkich zła sława Zatoki Biskajskiej, gdzie fale potrafią osiągnąć wysokość kilkunastu metrów. Grupa naukowców oraz załoga statku okazali się być bardzo mili i pomocni. Była z nami również trójka Hiszpanów prowadzących badania. Na start dostałem kilka wskazówek co robić na wypadek, gdyby mój żołądek odmówił posłuszeństwa, ale też pocieszającą prognozę na nadchodzące dni. Fale o wysokości 1,5–1,7m to zdecydowanie nie biskajski rekord, więc nie było tak źle. Poniżej zamieszczam kilka zdjęć z portu w Breście i mojego pierwszego dnia na morzu.
Po sesji zdjęciowej (walki z aparatem i prostym horyzontem, podczas gdy “pokład” żyje własnym życiem) musiałem przeleżeć w kajucie do 17.00, bo jednak czułem się nieswojo, a żołądek bujał się w rytmie fal, co mój mózg interpretował zdecydowanie na moją niekorzyść. Po jednodniowej aklimatyzacji coś się przestawiło i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, żołądek został podrasowany na model “wilk morski”, co przyjąłem z wielką ulgą. Tego samego nie można powiedzieć o moich nogach, już do końca rejsu miałem chodzić na boki jak osoba, która oblałaby test alkomatem.
Mój rozregulowany zegar biologiczny i natura nocnego marka nakazały, żebym pozwiedzał statek z aparatem przed zachodem słońca i spróbował coś uchwycić. Przy okazji trafiłem na mostek, gdzie spędziłem czas do 2 w nocy na rozmowach z załogą, przy akompaniamencie fal i tego ciągłego bujania. Zafascynowany słuchałem oficera, który opowiadał mi o wszystkich wskaźnikach, ekranach, wajchach i przyciskach. W ten sposób poznałem nocną zmianę i utwierdziłem się w przekonaniu, że to moja ulubiona część doby. Do snu ułożyła mnie wściekła kołysanka walizki latającej w szafie, oczywiście w rytmie fal.
Pełne odcięcie
Od czasu wypłynięcia, mój smartfon przez brak zasięgu stał się jedynie czytnikiem książek. Czas bez Internetu był dla mnie zbawienny. Nie miałem pojęcia, że pozbawiony ciągłego natłoku informacji, aż tak się uspokoję i wyciszę. Tylko szum fal i wibracje silnika: monotonne, jednostajne, wszechobecne. Koniec końców zaczyna się wibrować w tym rytmie, a statek jest jedynym gwarantem, że gdzieś tam daleko za horyzontem jest suchy ląd. Może przyznacie, że można w tym znaleźć pocieszenie.
Badania zaczęły się tego dnia z przytupem. W ruch poszła większość urządzeń badawczych, które znacie już z wcześniejszych relacji. Poniżej zamieszczam tylko interpretację mojego obiektywu.
Delfiny z Zatoki Biskajskiej
Kolejnego dnia, gdy po posiłku postanowiłem poczytać książkę, do kajuty wpadł dr Jakub Idczak, alarmując mnie, że „są delfiny”. Mając w sobie nadal spore pokłady energii i brak delfinów w portfolio, zeskoczyłem z łóżka, otworzyłem plecak ze sprzętem, a aparat sam, niesiony pamięcią mięśniową, skręcał się w moich dłoniach. Przed oczami miałem te przepiękne morskie stworzenia, zatrzymane w skoku nad taflą wody. Jak z okładki NatGeo, tylko że moje. Chwilę później już stałem na jednym z dziobów razem z resztą ekspedycji i nie traciłem ani chwili na zastanowienie. Odruchowo, wręcz instynktownie, nastawiłem aparat i zacząłem „strzelać”, z jednego dziobu, z drugiego, nisko, wysoko, istne wodne safari. Przyznam, że nie jest to prosta sprawa, delfiny znajdują się nad wodą zdecydowanie krócej niż może się wydawać, a prędkość którą rozwijają, jest zawrotna. Ścigały się z naszym statkiem i jakby od niechcenia go wyprzedzając, robiąc przed nami „biskajskie show”.
Nocne badania
W nocy z 14-go na 15-go czerwca odbyły się nocne badania. Wyszedłem wcześniej niż reszta na pokład, żeby nasiąknąć tym klimatem. To jest przedziwne uczucie, gdy statek jest dobrze oświetlony, nikogo wokoło, a zaraz za burtą zaczyna się bezkres ciemności z okazjonalną mewą, która go przecina, czy to odzywa się l’appel du vide? Uzbrojony w aparat, starałem się zamknąć ten kontrast i terror w jednym kadrze. Pokład ożywił się, gdy zaczęliśmy badania i poczułem wyraźną ulgę, że nie jestem tam jednak sam. Mieliśmy sporo szczęścia, wody Ria de Vigo okazały się nocą spokojne i praca w takich warunkach była bardzo znośna. Walcząc z gęstą, lejącą się mgłą, wytrwaliśmy do rana. Do Kadyksu nadal były 2 dni drogi.
Kadyks
Zanim przybiliśmy do portu w Kadyksie, odbyliśmy serię badań u ujścia Guadalquivir. Wszystkim dopisywał wyśmienity humor ze względu na piękną pogodę i świadomość tego, że już niedługo zejdziemy na ląd, który nie rusza się pod stopami. Wpływanie do portu miało w sobie coś niezwykłego, widok osób łowiących ryby na brzegu i takich, którzy postanowili rozbić dziki piknik na falochronie... W głowie paliło mi się na czerwono tylko jedno słowo: „sonder”. To jednak nie był koniec wrażeń na ten dzień, czekał nas jeszcze „dzień otwarty”, oprowadzanie zwiedzających po statku, lokalna prasa i wizyta prof. Fidela Echevarria.
Kadyks (2 dni badawcze)
Ostatnie dwa dni spędziliśmy na badaniach wraz ze studentami z Kadyksu. Po odpowiednim przeszkoleniu z zasad bezpieczeństwa na pokładzie, zachowania na wypadek alarmu, oprowadzeniu po statku itp., zabraliśmy się do pracy. Ci, których żołądki zachowały godność, z wielkim entuzjazmem uczestniczyli w badaniach, podglądali pracę profesjonalistów i uczyli się na „żywym materiale”, czemu towarzyszyło nieustające, gdańskie bicie serca Oceanografa. Ja natomiast, będąc Państwa oczami, miałem zaszczyt tam być i nie tylko to widzieć, ale też czuć.
Powrót do domu
5:40 rano, pociąg do Sewilli, autobus, 2 loty i 12 godzin później powitałem płytę lotniskową w Gdańsku. Lotnisko im. Lecha Wałęsy przywitało mnie brakiem bagażu rejestrowanego i naburmuszonym kierowcą taksówki, który był na mnie wręcz zły, że musi pracować. Jeszcze przesiąknięty zapachem samolotu, z workami pod oczami, siedząc w tej wrogiej taksówce nabrałem powietrza w płuca, smakowało Polską, jestem w domu - pomyślałem.