Źródło: fpbb.pl
Jolanta Kwaśniewska, prezes fundacji Porozumienie bez barier, pierwsza dama Rzeczypospolitej Polskiej w latach 1995–2005, małżonka prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Aleksandra Kwaśniewskiego
Dlaczego zdecydowała się Pani studiować prawo w Uniwersytecie Gdańskim? Rozumiem, że była to najbliższa uczelnia, ale dłuższą tradycję miały uniwersytety w Warszawie i Krakowie…
Nie wyobrażałam sobie, żebym z mojego ukochanego Gdańska miała wyjechać do Warszawy czy nawet do pięknego Krakowa. Poza tym na Wydziale Prawa i Administracji mieliśmy bardzo dobrych wykładowców, o czym wiedziałam od starszych kolegów, którzy tam już studiowali. Nie miałam więc nawet zamiaru stąd wyjeżdżać. Dla mnie Gdańsk był najważniejszy. To było moje miejsce na ziemi. Teraz jako Warszawianka mieszkająca tu już od dłuższego czasu mogę powiedzieć, że niektórzy w stolicy mieli taką opinię, że Gdańsk tak jak wiele miast poza stolicą to zaścianek. Tymczasem, mieszkając w Gdańsku, zawsze czuliśmy się obywatelami wielkiego świata, bo byliśmy nad morzem i mieliśmy taki „oddech”.
To było okno na świat.
Dokładnie tak! Wydaje mi się, że przez sam fakt, że – w odróżnieniu od innych miejsc, w trudnych czasach powojennych przybywało tu mnóstwo ludzi z całego świata, to tej zaściankowości nigdy się w Gdańsku nie czuło. Tak więc Uniwersytet Gdański był dla mnie oczywistym wyborem.
A dlaczego wybrała Pani akurat prawo?
Najpierw chciałam studiować medycynę. Byłam w klasie matematyczno – fizycznej, ale uczyłam się przez cały czas przede wszystkim biologii, ponieważ ona była na egzaminach na medycynę najważniejsza. Na medycynie studiowała już moja starsza siostra i ja przez cały czas powtarzałam, że chcę być lekarzem, chcę pomagać ludziom. Bardzo chciałam pracować z dziećmi. To było moje marzenie i wydawało mi się, że fantastycznie spełniałabym się w tej roli. Ale w pewnym momencie moja siostra, która na drugim roku miała zajęcia w prosektorium, zaczęła mi opowiadać jak wyglądają te zajęcia, jak wygląda człowiek po rozcięciu, jaka towarzyszy temu atmosfera, jakie są zapachy itd. Doszłam do wniosku, że to nie dla mnie. I dlatego, kiedy zastanawiałam się jaki kierunek wybrać to pomyślałam, że prawo byłoby dla mnie najlepsze, ponieważ dawało ogromne możliwości. Jeszcze nie wiedziałam jak potoczy się moje życie, nie do końca myślałam o pracy w wymiarze sprawiedliwości i, mimo że czytam o tym czasem, nie myślałam o aplikacji sędziowskiej , czy jakąkolwiek innej. O tym nie myślałam, ale chciałam mieć wiedzę ogólną. Prawo mnie fascynowało, zwłaszcza prawo rzymskie. To był trudny wybór, ponieważ było wówczas – nie pamiętam dokładnie, ale chyba 10 – 15 osób na jedno miejsce.
To były czasy pisemnych i ustnych egzaminów. Czy pamięta je pani?
Tak, pamiętam. Byłam naprawdę przerażona. Ponieważ za pierwszym razem nie dostałam się, to poszłam do pracy i równocześnie przygotowywałam się do egzaminów. Ten rok na przygotowanie był naprawdę krótki, choć po tych pierwszych egzaminach byłam bardziej ukierunkowana – wiedziałam już czego powinnam się uczyć. Jednak mimo wszystko sam egzamin był dla mnie bardzo stresujący. Denerwowałam się, bo egzamin to kwestia szczęścia. Przygotowujemy się, z jednego materiału troszeczkę lepiej, z drugiego trochę gorzej. Zawsze, zwłaszcza kiedy zdaje się historię, jest tak, że jeden okres znamy świetnie, w drugim czegoś tam nie doczytaliśmy. Ale muszę przyznać szczerze, że miałam dużo szczęścia, ponieważ na tym egzaminie ustnym kiedy wylosowałam moje pytania – nie wiem z jakiego względu – musiała nastąpić przerwa i poproszono mnie i kolegę - Olka Koprowskiego, który potem był i jest nadal moim przyjacielem, żebyśmy usiedli w takiej małej salce. Coś musieli podpisać, jakaś dyskusja się wywiązała, a ja miałam jedno pytanie, którego obawiałam się najbardziej i – przyznam szczerze – dopytałam Olka. On powiedział mi kilka zdań, które pozwoliły mi spokojnie odpowiedzieć na te pytania i ku mojej ogromnej radości dostałam się na wymarzony Wydział Prawa i Administracji.
Kiedy rozmawiałam z Magdą Grzebałkowską o jej wspomnieniach ze studiów – zwróciła uwagę na to zderzenie wyobrażenia o studiach z rzeczywistością na uczeni. Absolwenci szkoły średniej są przyzwyczajeni, że nauczyciele zadają im konkretne zadania, przypominają o różnych sprawach itp. Studia są testem samodzielności. Czy Pani odczucia były podobne, zwłaszcza że studiowanie prawa nie jest łatwe?
Tak – na studiach jest tak: proszę bardzo tu macie państwo wykaz książek , musicie te książki zdobyć, co wtedy też nie było rzeczą prostą, nie było ksero,spędzaliśmy godziny w czytelni ,czatowaliśmy na zwracane potrzebne do egzaminów tytuły i co najważniejsze trzeba było chodzić na wykłady i robić notatki. No i sami musieliśmy zarządzać naszym czasem i to było bardzo ważne zadanie. Bałam się tego pierwszego roku, bo pamiętam jak zdawałam na wydział to dyrektor mojej szkoły powiedział mojemu tacie: „nie wiem czemu Jola idzie na wydział prawa? Ona się tam nigdy nie dostanie”. kiedy dostałam się na uniwersytet to byłam ogromnie szczęśliwa, a po pierwszym semestrze dostałam już nagrodę rektorską. Bardzo pilnie przygotowywałam się do wszystkich zajęć. Najważniejsze było prawo rzymskie. Ku naszemu wielkiemu szczęściu mieliśmy genialnego wykładowcę – pana Profesora – Władysława Rozwadowskiego, który z Poznania przyjeżdżał do nas i miał czterogodzinny wykład – tak genialny, że studenci innych wydziałów przychodzili do nas aby Go posłuchać. Wspaniale opowiadał nam to prawo rzymskie, z taką pasją, przytaczał różne casusy.. Pamiętam, że mówił z takim charakterystycznym „r” francuskim: „Wyobraźmy sobie, że Piotrowski przychodzi i mówi; kolego oddaj mi moje pieniądze, oddaj mi moją pożyczkę” i tu opowiadał dalej tak obrazowo, że cztery godziny mijały nam błyskawicznie. Byłam zakochana w prawie rzymskim i naszym wspaniałym wykładowcy i byłam szczęśliwa kiedy zaliczyłam bardzo dobrze pierwszy semestr , chociaż wiele osób na pierwszym roku właśnie na prawie rzymskim wykruszyło się. Pierwszy rok jest takim rokiem odsiewu. Mieliśmy fantastycznego, przezabawnego kolegę Zenka, który odpadł na tym egzaminie i bardzo nam później go brakowało, takiej duszy towarzystwa.
Wydział Prawa, kiedy Pani na nim studiowała, znajdował się w Sopocie…
Tak, właściwie na Wydziale Ekonomiki Produkcji…
Absolwenci ekonomii z tamtych czasów wspominają, że najwięcej przyjaciół z czasów studiów mają, oprócz ekonomistów, wśród prawników. Czy podobnie wspomina to Pani?
Pamiętam trochę animozji, bo przecież ci studenci z ekonomii musieli się trochę „posunąć”, żeby zrobić miejsce dla dużego wydziału prawa i administracji. W efekcie dłużej trwały zajęcia, wcześnie się zaczynały, byliśmy ściśnięci. Tak po prostu było, ale najlepszym przykładem, na to że te więzi były takie sympatyczne jest znajomość moja i męża. Mijaliśmy się wcześniej na wydziale w różnych sytuacjach. Mój mąż miał już indywidualny tok studiów na Wydziale Ekonomiki Transportu, ale grono moich przyjaciół rozpoczęło działalność w Zrzeszeniu Studentów Polskich i na Świerczewskiego 27 – tam, gdzie był wydział Państwa i Prawa, w pięknej wilii, która przed wojną należała do przedstawiciela Ligii Narodów- otrzymaliśmy pomieszczenie w podziemiach i stworzyliśmy słynny klub „Paragraf” dla wszystkich studentów. I właśnie w takich okolicznościach poznałam mojego męża. Bardzo wiele osób przychodziło do nas na organizowane spotkania – np. na krąg poezji. Był też kabaret, był program „Pół żartem, pół serio” z naszymi wykładowcami. Przygotowywaliśmy się do Ligii Wydziałów, która odbywała się w ramach Neptunaliów. Nasz wydział wcześniej zawsze zajmował ostatnie miejsca, do czasu kiedy ja z grupą zapaleńców zaczęłam zajmować się kulturą. Prowadziłam tam też jakiś taki barek, gdzie można było napić się herbaty, zjeść ciastko, a pieniądze za nie przeznaczaliśmy na funkcjonowanie klubu. To był bardzo mały klub i wszyscy chcieli należeć do tego, można powiedzieć, bardzo ekskluzywnego grona. Pamiętam, że na te spotkania przychodził też ś.p. Lech Kaczyński, który był moim wykładowcą prawa pracy. Pojawiali się nasi wszyscy fantastyczni profesorowie, przychodzili, żeby napić się herbaty, pogadać. Odbywały się tam „Polaków nocne rozmowy”, bo siedzieliśmy tam długo i gadaliśmy, myśleliśmy jak zmieniać ten świat na trochę lepszy. Tam zawiązywały się przyjaźnie które często zmieniały się w poważne uczucia prowadzące do ślubów. To było naprawdę wyjątkowe miejsce i mimo że spędzaliśmy tam mnóstwo czasu, to jednak z roku na rok lepiej nam szło pod względem naukowym. My z Olkiem Koprowskim razem uczyliśmy się w jego malusieńkiej kawalerce, w kuchni oddzielonej zasłoną od kuchenki gazowej na której mama Olka coś tam pichciła a my siedzieliśmy przy małym stoliczku i uczyliśmy się. Bardzo to sobie chwaliłam, bo Olek był bardzo dobrym studentem o dużej wiedzy i ambicjach i kiedy poszerzyliśmy jeszcze ten krąg i uczyliśmy się z Tomkiem Krzemińskim i ze Sławkiem Czarlewskim, bardzo często przystępowaliśmy wspólnie do egzaminów. Na czwartym roku, na ostatniej sesji egzaminacyjnej było 8 egzaminów, czyli maksimum jakie mogło być - to nasza średnia wyszła chyba 4,8. Pozdawaliśmy na prawie same piątki. Z jednej strony – bawiliśmy się, pracowaliśmy, ale nauka była bardzo ważna.
Rozmawiając z Panią i innymi naszymi absolwentami odnoszę wrażenie, że życie studenckie w latach 70. było bogatsze niż teraz.
Nieporównywalnie! To od nas wymagało mnóstwo wysiłku, ale trzeba też przyznać, że byliśmy wyjątkowym rocznikiem. Kiedy spotykaliśmy się później z prezydentem Lechem Kaczyńskim i wspominaliśmy uczelnię, to często mówił „wasz rocznik był najlepszy”. Zebrała się wyjątkowa grupa ludzi. Wydział Nauki prowadziła świetna Hanna Przybyszewska. Oprócz tego, że ta nauka była dla nas szalenie ważna, że nie odpuszczaliśmy, to robiliśmy spotkania „Pół żartem, pół serio”, które prowadziła Magda Krzyżanowska, córka Olgi Krzyżanowskiej. Była rok niżej. Skrupulatna, dociekliwa, zadawała ciekawe pytania. Była Hanka Dobrowolska, która genialnie grała na pianinie i miała świetny głos i w związku z tym stworzyliśmy hymn Wydziału Prawa i Administracji, który brzmiał „formula arbitraria cogito ergo sum” i do tej pory część tego hymnu znam. Był Marek Lubowicki, Wojtek Drożdżał i wielu innych. Nam się tak chciało robić coś dla siebie i dla całej tej społeczności, żeby ludzie poczuli się wspólnotą. Chciało nam się chcieć. Nie było najmniejszego problemu - kiedy przychodziły Neptunalia i trzeba było przygotować to, co zabierało mnóstwo czasu czyli występy podczas Ligii Wydziałów - to mieliśmy nadmiar chętnych do pracy. Świetny krąg poezji prowadzili tzw. Mały z administracji, który był oczywiście duży i „Partyzant”. Takich dwóch brodatych facetów, trochę jak Pat i Pataszon. Na tym kręgu poezji tłum ludzi siedział przy świecach. To było cos niesamowitego. Wspólnie pisaliśmy scenki, które odgrywaliśmy podczas tej Ligii Wydziałów, typowo kabaretowe. Wszyscy nam szalenie tego zazdrościli. Stanowiliśmy grupę, która sobie wzajemnie pomagała, robiliśmy notatki, wymienialiśmy się nimi, opracowywaliśmy materiały. Wspominam to z takim rozrzewnieniem. Mieliśmy czasem spotkania późną nocą i musieliśmy potem dojść do przystanku, na którym zamarzaliśmy, bo było jakieś -20 stopni. Kiedyś mój przyjaciel „Partyzant”, gdy powiedziałam, że jestem tak strasznie głodna i tak mi strasznie zimno, poszedł do baru na rogu i przyniósł mi stamtąd takie kulki mięsne z ziemniakami. Przyniósł mi je na przystanek autobusowy czym mnie rozczulił. Spotkałam niedawno „Partyzanta”, który prowadzi teraz hipoterapię dla dzieci z upośledzeniami i nie tylko, w Borach Tucholskich. Odwiedziłam go kilka lat temu i było mi strasznie miło. Nic się nie zmienił. Jest takim samym „Partyzantem” jakim był. On skończył administrację.
Mówi Pani, że wykładowcy przychodzili do was do klubu. Czy mieliście też wsparcie władz wydziału, uczelni w waszych działaniach?
Od pewnego momentu. Na początku mieliśmy tylko chęci, a brakowało nam środków na te wszystkie działania i nie wszystko było tak całkiem zgodne z prawem – np. za herbatę po prostu wrzucało się do puszki 5 zł, ale przecież nie wypadało nam brać pieniędzy od profesorów. Potem zostałam szefową rady Wydziału Związku Studentów i reprezentowałam nas na Kolegiach Wydziału PiA .Wtedy, przyznam szczerze, bardzo się wykłócałam o każdą osobę, która miała być np. skreślona czy miała problemy dyscyplinarne . Przedstawialiśmy jakieś racje, mieliśmy życzenia, bo przecież nie żądania. Ale to wszystko miało jakiś sens i udawało nam się cos załatwić i nie mówiono o nas: „no wiecie, ci działacze to odpuszczają sobie. Ktoś tu już jest do skreślenia, ale ładnie śpiewa czy występuje”. Nie – to współgrało ze sobą. Pan dziekan Tomasz Langer miał w nas wsparcie. Nie było problemu kiedy musieliśmy dłużej zostać, wypełniać jakieś kwity itp. Kiedyś w pochodzie 1 maja skrzyknęliśmy się i umówiliśmy, że jak będziemy przechodzić koło trybuny to zawołamy razem „Towarzyszu Fiszbach daj dla prawa gmach!” i cała grupa szła, skandowała to hasło. Do tego uderzaliśmy w bębenki, tupaliśmy nogami. Na tych pochodach zawsze był taki „zapiewajło”, który mówił „A teraz nadchodzi wydział Prawa i Administracji – Uniwersytet Gdański!” I pamiętam jak szliśmy, najpierw inne wydziały, potem my i on zamarł, ponieważ słychać było, że coś się dzieje. Krzyczeliśmy z taka mocą! Po tym przemarszu prof. Langer powiedział do nas tylko: „Daliście czadu” To tułanie się po budynkach było nieprzyjemne. Przychodziliśmy rano na zajęcia z prawa rolnego z i okazywało się, że musimy gnać w zupełnie inne miejsce – a tam zimno, mokro, mała salka, więc nie zdejmowaliśmy w ogóle okryć.
To właśnie Panią poproszono o symboliczne wbicie łopaty i rozpoczęcie budowy gmachu Wydziału Prawa i Administracji w miejscu, w którym stoi obecnie na Kampusie w Oliwie. Jakie uczucie Pani towarzyszyło wówczas?
Byłam dumna i szczęśliwa. Pomyślałam, że my nowego budynku nie doczekaliśmy, ale naszym młodszym kolegom będzie się lepiej studiowało w nowym pięknym budynku na kampusie. Podoba mi się kampus, jest bardzo nowoczesny.
Łatwiej teraz jest studentom choćby i z tego powodu, że nie musza jeździć na wf z Przymorza na Kładki. Czy pani tez musiała jeździć z Sopotu do Gdańska na wf?
Nie, na szczęście w ramach zajęć jeździłam konno w Akademickim Klubie Jeżdzieckim To było wspaniałe miejsce. Mieliśmy możliwość wyboru zajęć fizycznych poza salą gimnastyczną, gdzie warunki były najgorsze i nie mogliśmy się wszyscy zmieścić. Wtedy zaczęłam jeździć i cieszę się, bo Akademicki Klub Jeździecki skupiał fantastyczne osoby z różnych wydziałów i uczelni. Najpierw jeździliśmy na padoku a potem, jak była piękna pogoda jeździliśmy po plaży, albo po lesie w górnym Sopocie. To było wyjątkowe przeżycie.
Którzy wykładowcy zapisali się w Pani wspomnieniach najbardziej?
Pan profesor Młynarczyk był wspaniałym człowiekiem, fantastycznym wykładowcą, bardzo często uczestniczył we wszystkich spotkaniach klubowych. Miał dystans do siebie, co było szczególnie widać w tych rozmowach pół żartem, pół serio, które Magda prowadziła. Był cudowny prof.Andrzej Sylwestrzak, Leszek Starosta, młodziutki Jerzy Zajadło, Tadeusz Maciejewski. Opiekunem naszej grupy był dr Wojciech Burkiewicz ,który starał się abyśmy mieli poczucie wspólnoty. Od samego początku organizował nam różne wyjazdy np. pierwszy z nich do Krakowa. Miał wspaniałe poczucie humoru i nie mieliśmy najmniejszych wątpliwości, że po prostu lubi to co robi i lubi nas. Mieliśmy bardzo różnych wykładowców. Osobą, która na pewno nie powinna wykładać na uczelni był wykładowca od prawa rolnego , który żądał od nas, żebyśmy przychodzili ubrani na egzamin z jego przedmiotu niemal jak do opery. W związku z tym dla żartu z Olkiem Koprowskim tak się przebraliśmy. Olek który od ojca z Niemiec przywiózł uszyty specjalnie na niego biały garnitur w paski, a do tego ubrał jeszcze muszkę na gumce wyglądał jak wielki Gatsby. Ja od mojej siostry pożyczyłam taka długą, dżersejowa sukienkę.Nasz ubiór spowodował wśród naszych przyjaciół wielką wesołość. Takie to były dziwne oczekiwania, ale nie to było najgorsze. Ja zawsze zdawałam z chłopakami i nigdy nie zdarzyło się, że ktoś próbował mnie molestować, ale dziewczyny z mojego wydziału były przez niego molestowane. Zwłaszcza kiedy były organizowane obozy letnie kola rolnego. Jedna z naszych koleżanek oddała sprawę do sądu, a my tą kwestię otwarcie dyskutowaliśmy na naszych radach dziekańskich.
I jak ta historia się skończyła?
Został jakoś ukarany, w każdym razie nie udało się tego zamieść pod dywan. Mieliśmy świetną koleżankę, która zdecydowała się na to, ale też czuła wsparcie w nas wszystkich, także w kolegach. A to była przedtem taka „tajemnica Poliszynela”. Profesor był specyficzny – miał w gabinecie leżankę chociaż wszyscy mają normalnie krzesła. Na tej kanapie siadaliśmy – ja zawsze z dwoma kolegami po bokach. Działaniami związanymi z przeciwdziałaniem przemocy zajmuję się do tej pory. W fundacji mamy nagrodę Białej wstążki, którą nagradzamy mężczyzn przeciwdziałających przemocy i wiem, że bardzo często takim sytuacjom towarzyszą komentarze „ona tego sama chciała, prosiła się”. A my absolutnie wierzyliśmy naszej koleżance, to była ogromna odwaga cywilna. Dzięki wsparciu kadry profesorskiej udało się to nagłośnić i sprawa miała finał przed sądem.
Miała dużo szczęścia mając takich przyjaciół. Była Pani szefową Rady Wydziału Prawa i Administracji Socjalistycznego Związku Studentów Polskich w UG. Czym zajmowała się Pani w tym zrzeszeniu?
W naszym przypadku najważniejszy był wydział kultury, a ponieważ w naszym gronie był Sławek Czarlewski, który później przyłączył się do opozycji, zaproponował zmianę struktury zupełnie niezgodną ze statutem. Nie pamiętam dokładnie nazw, ale te „komórki” nazywały się np. gabinet do spraw czegoś tam. Dokonaliśmy zmian tak daleko idących, wręcz w kierunku endeckim, że zostaliśmy wezwani przez przełożonych i przywołani do porządku. Staraliśmy się jednak tą politykę odsuwać na bok i zajmować się tym co dotyczyło studentów, koleżanek i kolegów, żeby można było nie tylko studiować w jak najlepszych warunkach, ale też właśnie bronić wszystkich tych, którzy mieli jakiekolwiek problemy. Tak jak w pewnym momencie problemy miał Sławek Czarlewski w związku z próbami nawiązania współpracy z opozycją Sławek zabrał nas na spotkanie, które odbywało się Wrzeszczu z Leszkiem Moczulskim z KPNu. Takie były to czasy, że jeszcze działalność opozycyjna nie wybuchła na Wybrzeżu, ale głoszone przez pana Moczulskiego różnego rodzaju koncepcje bardzo nas interesowały i chcieliśmy w tym spotkaniu uczestniczyć. Jednak nie dotarliśmy na nie, bo nas rozgoniono po drodze. Sławek Czarlewski zaangażował się w działalność opozycyjną i wiem, że potem mój mąż go kilka razy wybraniał na uczelni i z różnych trudnych, opresyjnych sytuacji wyciągał.
Z jakimi problemami najczęściej zwracali się do Was jako organizacji studenci?
Przede wszystkim z socjalnymi. Mieliśmy takich kolegów, którzy mieszkali w akademiku i mieli trudną sytuację materialną, pochodzili ze wsi. Staraliśmy się dla nich o stypendia socjalne, nagrody rektora czy o miejsce w akademiku. Wtedy miejsc w akademikach było bardzo mało. Zwracali się do nas studenci, którzy uważali, że są gnębieni przez jakiegoś profesora. My też mieliśmy taką sytuację, że trzy razy zdawaliśmy w tej naszej grupce prawo cywilne u pani prof.Cieślak, która uważała nas za takich działaczy, cwaniaków i wszystkich oblała, mimo że przygotowaliśmy się do tego egzaminu bardzo solennie. Wymyśliła jednak takie pytania, żeby nas oblać, które nie miały zupełnie odzwierciedlenia w wykładach, na które wszyscy chodziliśmy. To było szykanowanie. Ubóstwialiśmy pana profesora Cieślaka i jego prawo karne. Oni oboje byli świetnymi prawnikami, którzy przyjechali do Gdańska z Krakowa z UJ. Ale zabawne było to, że kiedy my staraliśmy się wykuć Kodeks Karny egzamin z prawa karnego, to profesor Cieślak mówił: „przecież nie musicie tego znać na pamięć!”. A to była taka mała, banalna książeczka. Natomiast pani profesor Cieślak kazała nam cytować z pamięci prawo cywilne, które było ,,cegłą’’. Jeśli nasi koledzy mieli problemy to chodziliśmy do profesorów, prosiliśmy, żeby dali jeszcze jeden termin, żeby jeszcze raz odpytali, żeby zgodzili się przedłużyć jakiś termin itp.
Studenci działający w różnych zrzeszeniach, radach, są często postrzegani jako działacze, którzy karierę budują nie w oparciu o naukę, ale o studencką działalność. Nie wszystkim wykładowcom się to się podoba. Czy, poza sprawą egzaminu u pani prof. Cieślak, spotykaliście się Państwo z takim traktowaniem?
.W naszym przypadku nie wykorzystywaliśmy naszej pozycji do ,,załatwiania’’ sobie egzaminów, obiektywnie byliśmy dobrzy , jeśli załatwialiśmy zmianę terminu czy zakresu materiału robiliśmy to dla ogółu studentów. Naszych wykładowców darzyliśmy szacunkiem ,a oni w nas widzieli młodych ludzi pełnych pasji .Gdybyśmy studiowali w latach osiemdziesiątych być może wszystko wyglądałoby inaczej , zaangażowalibyśmy się po innej stronie. Nam się wydawało, że w ramach tych możliwości, w których żyliśmy, robiliśmy to, co się dało. Nasi profesorowie byli w PZPR, bo takie były czasy. Mnie też namawiano ale to nie była „moja bajka”. Te wszystkie osoby, które wokół nas funkcjonowały wydawały mi się wtedy bardzo szlachetne. Zresztą później pokazał czas jak piękną kartę zapisały w historii po roku 80. Do tej pory są to osoby, które darzę ogromnym szacunkiem. Zawsze mieli czas, nie byli dla nas tylko „od do”. Na te nasze nocne Polaków rozmowy przychodził np. Jurek Zajadło, święty konstytucjonalista, i wielu naszych młodych kolegów, adiunktów.
Jak bawiliście się w tamtych czasach? Czy organizowaliście, podobnie jak na niektórych innych wydziałach, bale studenckie w Wysepce?
Do Wysepki oczywiście chodziliśmy się bawić, ale nie na bale. Pod koniec roku akademickiego organizowane były Neptunalia, na które czekaliśmy. Najfajniejsze imprezy odbywały się w akademiku nad samym morzem, gdzie mieszkali głównie studenci kierunków ścisłych, między innymi też Krzysztof Skóra, późniejszy szef Stacji Morskiej w Helu, z którym przyjaźniliśmy się i potem, już jako para prezydencka często odwiedzaliśmy go w Helu. Zresztą wszystkich naszych gości staraliśmy się zabierać na Hel, żeby pokazać im nie tylko stolicę. Staraliśmy się brać udział w ważnych dla Krzysztofa i dla stacji wydarzeniach – otwarcie nowego pawilonu, wypuszczenie młodych fok do morza itd. Bardzo nam zależało, żeby promować to miejsce.
Czy możemy wrócić jeszcze do wspomnianej przez Panią Ligi wydziałów? Na czym polegały te zawody? Gdzie się odbywały?
Tam było wiele różnych zadań, które powinny być wcześniej przygotowane – szycie strojów, przygotowywanie się do odgrywania różnych scenek. Na pierwszym roku wystartowaliśmy od razu z hymnem wydziału i to było ogromne zdziwienie – że to prawo i administracja, które były zawsze na szarym końcu raptem- bum – i od razu zaistniał w taki sposób. I wygraliśmy. Jury oceniało poszczególne zadania. Mam zdjęcie z zagranego przez nas ślubu studenckiego z Tomkiem Krzemińskim- ja miałam białą kryzę zrobioną z bibuły imitującą welon we włosach, Tomek wielką muchę, wygłaszaliśmy jakąś przezabawną formułę. Na tym zdjęciu właśnie niosą mnie i Tomka na rękach, a dookoła morze głów. Tych pomysłów było tak wiele, że mam wrażenie, że rozsadzaliśmy formułę tej Ligi Wydziałów. Gdyby to trwało kilka dni to każdy z nas byłby w stanie coś zaprezentować. Wszystko to odbywało się w głównym budynku Wydziału Ekonomii, na największym korytarzu, lub przed budynkiem jeśli była ładna pogoda. Była wtedy wydawana Gazetka Uniwersytetu i to było tam opisane , wszyscy nam gratulowali i wiedzieli, że jesteśmy z wydziału Prawa i Administracji. Szkoda, że ten klub, w którym rodziło się tyle pomysłów, gdzie mogliśmy wymieniać poglądy, tyle było tolerancji, wzajemnego szacunku – potem gdzieś to wszystko zniknęło. Nikt tego już nie kontynuował. A to były znajomości ze wspaniałymi ludźmi z którymi do tej pory przyjaźnimy się, spotykamy. Piszemy do siebie, dzwonimy, spotykamy się nawet gdzieś w świecie. Jeden z naszych kolegów z grupy opisał mi kiedyś swoją sytuację. Był ze wsi i w tym miasteczku, w którym chciał otworzyć kancelarię adwokacją był zupełnie poza wszelkimi układami. Sekowali go tam strasznie. Uważano, że jest jedna kancelaria i nikt nie ma prawa więcej otworzyć spoza tej rodziny, która już tam była w tej kancelarii. Pamiętam, że zawalczyłam gdzie się dało o niego i otworzył tą kancelarię, bo to był bardzo zdolny człowiek, już żonaty, z dziećmi. Niedawno znalazłam list od niego, w którym mi dziękuje za to wsparcie. Mi samej do głowy nawet nie przyszło występować o aplikację, bo występowali o nią wówczas ci, którzy mieli rodziców prawników. Marzyłam, żeby pracować na Uniwersytecie i miałabym szansę zostać u pana prof. Langera w Zakładzie Państwa i Prawa, ale po ślubie z mężem przenieśliśmy się do Warszawy.
Natomiast wracając do imprez – uwielbialiśmy Żaka, tam odbywały się przedstawienia, kabarety itp. Chodziliśmy też do DKFu na wydziale humanistycznym. Przez całą noc oglądaliśmy bardzo poruszające filmy. Podobne seanse odbywały się w Żaku gdzie można było oglądać filmy niedostępne normalnie tzw. „półkowniki”. W Żaku na każdym piętrze odbywały się inne imprezy. To już był większy wysiłek, żeby z Wrzeszcza pojechać do Gdańska a potem nocą wracać.
Czy pamięta Pani swój egzamin magisterski? Czy był dla Pani stresujący czy wręcz przeciwnie – to już była tylko formalność?
Sam egzamin nie był stresujący , natomiast pamiętam, że pisanie pracy szło mi mozolnie. Nigdy nie miałam problemu z zabraniem głosu avista. Zawsze wolałam przygotować się, zrobić research i wystąpić przed dowolnie dużą grupą niż pisać. Pisanie pracy było dla mnie gehenną. Mój promotor prof.,Tomasz Langer chciał wydać nasze prace jako taki skrypt dla roku pierwszego .Ja pisałam pierwszy rozdział „Państwo jako organizacja polityczna społeczeństwa globalnego”. Straszne, ale udało się.
Czy odbywała Pani praktyki na studiach?
Regularną studencką praktykę odbywałam w sądzie rodzinnym. To było bardzo trudne doświadczenie. Brałam udział w rozprawie jako protokolantka, w której ojciec oskarżony był o doprowadzenie do śmierci dziecka. Chciał się go pozbyć ponieważ urodziło się rude. On je wystawiał na mróz i dziecko zmarło na zapalenie oskrzeli. Zadawał mu też straszny ból np. stawiając je na rozżarzone fajerki na kuchni węglowej. Już jako pierwsza dama przywoływałam tą historię walcząc o zmianę zapisu w ustawie, żeby nie mówiło się o „władzy rodzicielskiej” tylko o pieczy. Sprawę z czasów praktyki przytaczałam wówczas, bo ten człowiek powiedział, a ja to zaprotokołowałam, że „to jest moje dziecko i mogę z nim robić co chcę”. On czuł się właścicielem tego dziecka.
Pamiętam też inną praktykę – wakacyjną. Teraz młodzież może korzystać z wielu możliwości wyjazdów zagranicznych w ramach studiów a ja wyjechałam z gronem studentów z wydziału – do ówczesnego Leningradu, gdzie malowałyśmy farbą olejną okna i drzwi w wielkim przedszkolu. Po kilku dniach miałyśmy ogromne bąble na dłoniach. Mam takie zdjęcie w kombinezonie i granatowej chustce na głowie. Wyglądam jak sierota z tym pędzlem. A nasi koledzy pracowali tam w ogrodnictwie, gdzie hodowano ogródki i pomidory w szklarniach. Panie pieliły to wszystko, a przez środek szła rura z ciepłym powietrzem i oni cały dzień leżeli sobie, a one ich od czasu do czasu wołały, żeby przestawili ta rurę. A na końcu okazało się, że zarobili dwa razy więcej od nas. Popłakałyśmy się, ale wszystkie pieniądze zostały wrzucone do kapelusza i rozdzielone po równo. Pojechaliśmy zwiedzić Moskwę, gdzie staraliśmy się spać do dwunastej w południe, żeby oszczędzić na śniadaniu, a potem głownie jedliśmy lody śmietankowe. Pyszne, do tej pory pamiętam ten smak. I kupiłam wtedy złoty pierścionek z brylantem – taki cieniutki krążek z okruchem czegoś co się mieniło. A ja byłam zachwycona, że dzięki tej trudnej pracy mogłam sobie kupić pierścionek z brylantem. Zwiedzaliśmy też, mimo zmęczenia po pracy, Leningrad – przede wszystkim muzea. Poznaliśmy też fantastycznego człowieka, który nazywał się baron Leskow – taka stara „biała” arystokracja i gdy do niego przychodziliśmy on nas karmił. Usłyszał nas na ulicy rozmawiających po polsku. Ubrany był w, bardzo modne wówczas, dżinsy i białe chodaki. Uwielbiał jazz i często przyjeżdżał do Polski słuchać jazzu.
Z gronem moich przyjaciół ze studiów pracowaliśmy też w stoczni remontowej w Gdańsku - sprzątaliśmy statki. W moim domu nigdy się nie przelewało i w związku z tym jeśli chciałam sobie kupić jeansy albo jakiś sweter musiałam na to zarobić. Byliśmy zatrudnieni przez Technoserwis i byłam w grupie, która sprzątała trawlery – przetwórnie. To była najgorsza, śmierdząca robota. Na początku zdarzyło mi się wymiotować, bo tam wytrzymać naprawdę było trudno, ale zarabiało się największe pieniądze. Za pierwszą wypłatę kupiłam sobie Lee w komisie na Monciaku. Udało nam się też wyjechać do NRD do Berlina, gdzie kopaliśmy rowy wzdłuż linii kolejowej, w których układano rury z kablami elektrycznymi. Też potwornie ciężka praca, ale za tą wypłatę kupiłam sobie, siostrom i mamie szalenie modne wówczas buty na platformie. Mamy takie zdjęcie – stoimy wszystkie razem w tych właśnie butach. I to ja na nie zarobiłam! A wyjechać mi się udało dzięki tej dobrej średniej na studiach.
Co chciałaby Pani przekazać młodzieży, która teraz studiuje?
Najważniejsze jest to, żeby maksymalnie wykorzystali czas studiów. Bardzo żałowałam, że moje dziecko nie doświadczyło tego, czego doświadczyliśmy my jeśli chodzi o poznawanie innych ludzi. Żeby oderwali się od tych wszystkich komunikatorów i zaczęli spotykać się i rozmawiać patrząc sobie w oczy. A studia to unikatowy czas w życiu i trzeba przeżyć go tak, żeby można było po wielu latach opowiadać nie tylko o miejscu, w którym się studiowało, ale o ludziach, bo oni są najważniejsi.
Dziękuję za rozmowę.