Nie zaprogramujemy sobie życia

Dorota Sobieniecka

Dorota Sobieniecka, dziennikarka, wykładowca, doradca public relations. Dyrektor Biura Gdańskiego Klubu Biznesu

Powiedz mi dlaczego osoba wychowana w lekarskim domu poszła na filologię polską na UG?

Bardzo szybko nauczyłam się pisać i czytać i już jako pięcioletnie dziecko pisałam książki. Były to epickie, długie powieści. Rodzice zaśmiewali się nad nimi, ale bardzo mnie zachęcali do pisania. Pisałam też wiersze okolicznościowe i różne inne. Oczywiście bardzo mocno poetyckie. Mój dom był domem humanistycznym, pełnym książek. Ojciec był wielkim miłośnikiem literatury, historii i sztuk pięknych, z zawodu lekarzem. W pewnym momencie rodzice stracili kontrolę nad moimi lekturami i złapali się za głowę kiedy miałam 12 lat i czytałam „Kuchenne schody” Zoli. Postanowili wkroczyć, ale już było za późno. Czytałam lektury poważne, gardziłam powieściami dla dziewcząt… Byłam oczywiście przekonana, że pójdę na medycynę i będę lekarzem. Tym bardziej, że moja siostra już studiowała medycynę i wydawało mi się to takie naturalne. Pewnego dnia mój tata usiadł ze mną i powiedział: - dziecko, ty nie musisz być lekarzem. Rób to co cię interesuje. Chyba nie nadajesz się na medycynę. Czytaj książki, pisz książki. Potem, już w szkole średniej wzięłam udział w olimpiadzie polonistycznej i udało m się dojść do ostatniego etapu. To były czasy, które już mało kto pamięta. Jestem z pokolenia wyżu demograficznego, na studia wszyscy się pchali i wcale nie było łatwo się dostać. Ponieważ byłam po olimpiadzie i nie musiałam zdawać egzaminu wstępnego więc z wielka radością, po najmniejszej linii oporu, poszłam na polonistykę. Dlaczego tak dobrze na tej olimpiadzie wypadłam? Miałam świetną polonistkę w szkole podstawowej, po przedwojennym studium nauczycielskim, panią Helenę Adamus, która uczyła wszystkiego, ale była rewelacyjną polonistką. Uczyła takimi starożytnymi, mnemotechnicznymi metodami. A ja dzięki tym metodom zafascynowałam komisję olimpiady na Uniwersytecie Gdańskim, przede wszystkim tym, że znałam wszystkie wyjątki na „ó” i „rz” na pamięć i znam je zresztą do dzisiaj. Pani Helena Adamus potrafiła uczyć tego, jak wierszyków. Bardzo polubiłam gramatykę i dostałam 1 miejsce na olimpiadzie wojewódzkiej z gramatyki a nagrodą był wyjazd na obóz naukowy językoznawców. Organizowali go profesor Rocławski, wówczas jeszcze dr hab. i prof. Wierzbowski. To było moje pierwsze doświadczenie tzw. życia studenckiego...

Gramatyka – zaskoczyłaś mnie. Myślałam, że powiesz, że zdałaś konkurs literaturoznawczy, filmoznawczy…

Nie – filmoznawstwo przyszło później. Na naszym kierunku jego większą częścią była specjalność nauczycielska – tych grup było chyba z sześć. Natomiast były tylko dwie grupy nienauczycielskie. I z tych 2 grup potem zrobiono trzy: edytorską, filmoznawczą i teatrologiczną. Kiedy kończyłam pierwszy rok i musiałam zdecydować co wybrać, a edytorstwo mnie specjalnie nie interesowało, zdecydował przypadek. Moja wielka miłość – student medycyny 5 roku, którego radziłam się we wszystkim powiedział mi, że film to przyszłość, a teatr niekoniecznie. Wybrałam wiec filmoznawstwo, a potem w moim życiu tak się ułożyło, że miałam więcej związków z teatrem niż filmem. Ale były to bardzo ciekawe studia. Miałam szczęście, bo były tylko dwa roczniki z tymi specjalizacjami i tak skonstruowane, że nie mieliśmy żadnych zajęć z pedagogiki, metodyki ani z niczego co było związane z nauczaniem. Byliśmy za to skoncentrowani na historii kultury, na teorii kultury, na tych wszystkich pobocznych przedmiotach związanych z kulturoznawstwem i ściśle z naszym kierunkiem. Miałam duże szczęście, że promotorem mojej pracy magisterskiej i profesorem, który prowadził ten kierunek był prof. Bolesław Lewicki, legenda teorii polskiego film, były rektor łódzkiej filmówki. W tym czasie był już mocno starszym panem, trochę zmęczonym, trochę znudzonym. Jego szkoła teoretyczno – filmowa była szkołą paraliteracką, w czasach semiotyki niezbyt modną. Zupełnie inaczej podchodził do teorii filmu niż inni profesorowie, którzy w drugiej połowie lat siedemdziesiątych prowadzili w Polsce studia filmoznawcze. Nie mogliśmy ryzykować powtarzania roku, nie brałyśmy dziekanek, żeby nie wylądować na seminarium magisterskim w obcych Katowicach, czy Krakowie..… Razem z profesorem „Bolem” jak go nazywałyśmy, uczyłyśmy się teorii filmu jako dzieła sztuki, bardziej literackiego, niż semiotycznego… Zajęcia z teorii filmu przebiegały przy zastosowaniu różnych technik. Robiliśmy więc tak zwane ściągawki z ekranu itd. Natomiast mniej mówiło się o symbolice, o teorii znaku. Po prostu inaczej do tego podchodziliśmy. Profesor „Bolo” miał wykłady niezmiernie interesujące. Pamiętał głównie to co było przed wojną więc opowiadał nam przedwojenne filmy. Przy czym, jego wersja była znacznie bardziej interesująca od oryginału…. Poza tym opowiadał nam to co przeczytał jadąc pociągiem z Łodzi do Gdańska i to też było ciekawe. Pokazał nam, jak ważne jest jak się mówi, mniej o czym. Że czasami warto posłuchać mądrego człowieka nawet w tematyce błahej. Musielibyśmy chyba zaczynać seminarium od nowa. Na nas kończył się ten kierunek na Uniwersytecie Gdańskim, ponieważ wprowadzono inny model kształcenia polonistów. Przy czym muszę powiedzieć, że z tej mojej grupy filmoznawczej tylko jedna, jedyna osoba pracuje w filmie: Teresa Viola Buhl, która zrobiła karierę jako drugi reżyser i pracowała z wybitnymi twórcami polskimi.

Sytuacja zmusiła Was do dyscypliny – nie mogliście brać tzw. dziekanek?

Nie – nie mogłyśmy. Mówię „mogłyśmy”, bo na polonistyce były głownie dziewczyny. Rodzaj męski reprezentowali nieliczni poeci – przede wszystkim upadli, mroczni, bardzo uduchowieni… A życie poetyckie na naszej polonistyce kwitło. Były tam obu płci postaci wybitne i szalenie interesujące i bardzo się cieszę, że miałam okazję je poznać. A byli to na przykład Olo Jurewicz, Adzik Zawistowski, Ania Czekanowicz, Zbyszek Joachimiak, Tolo Esden-Tempski, Selim Chazbijewicz, Andrzej Grzyb, Bożena Ptak….

No tak – to trzeba zadać odpowiednio wybitne pytania…

Tak - dali mi 3 pytania: 1. Walka cesarstwa z papiestwem o inwestyturę – to miałam „obcykane”, jak wszystko do końca XIX wieku. Odpowiedziałam więc błyskotliwie. Po czym – drugie pytanie miałam o NATO – nic nie wiedziałam, nic kompletnie. Pan z litości w komisji egzaminacyjnej mówi w końcu: „proszę pani – jakie hełmy mają żołnierze NATO?” A ja: „jak oni tak niosą pokój to pewnie kolor nadziei – zielony?”. A trzecie pytanie, na które też nic nie wiedziałam - było o kampanię Piłsudskiego. A ja umiałam tylko do końca XIX wieku. Przez to słońce i takie ogólne rozluźnienie w ogóle nie nauczyłam się XX wieku. I ta walka cesarstwa z papiestwem mnie uratowała i dostałam się.

Rozumiem, że skoro przywiodła Cię na uniwersytet miłość do gramatyki to nie miałaś tego problemu, który miało wielu polonistów – z gramatyką historyczną języka polskiego?

Byłam rozdarta między romantyczną potrzebą rozwijania się literackiego i artystycznego, a z drugiej strony bardzo interesowała mnie gramatyka i faktycznie jako jedna z nielicznych nie miałam z nią problemów. Intensywnie pracowałam w kole językoznawców, które prowadził prof. Wierzbowski, a potem prof. Rocławski, towarzyszyli nam profesorowie Breza i Kreja… Jeździliśmy na obozy naukowe. Byłam nawet przez jakiś czas przewodniczącą tego kola naukowego i organizowałam obozy naukowe na Kaszubach. Badaliśmy język kaszubski u sześcioletnich dzieci, które jeszcze nie chodziły do szkoły, były wychowywane przez dziadków, więc była nadzieja, że ten język kaszubski jest najczystszy. Nagrywaliśmy, potem robiliśmy transkrypcje fonetyczne, omawialiśmy te tematy, Uwielbiałam to. Jednak, kiedy na drugim roku pojawiła się konieczność wyboru specjalizacji, stwierdziłam, że gramatyka jednak niekoniecznie … I musze tu przyznać, że dość oryginalnie - lubiłam gramatykę historyczną. Miałam świetną panią od tego przedmiotu – panią mgr Kuleszę. Staro-cerkiewno-słowiański był synonimem trudności studiów polonistycznych, . Pani mgr Kulesza, która miała z nami gramatykę historyczną przerobiła w ciągu jednego semestru cały scs i na dodatek nauczyła nas jeszcze wielu fascynujących rzeczy, że do tej pory to pamiętam. Z ogromną przyjemnością od czasu do czasu popisuję się swoją wiedzą z etymologii czy onomastyki. Natomiast egzamin u prof. Moszyńskiej był koszmarem – zdając go miałam wrażenie, że obleję i zaraz wylecę po następnym pytaniu. Wyszłam wprawdzie z piątką z tego egzaminu, ale byłam zupełnie oszołomiona. Innym wątkiem naszych studenckich wspomnień są mity, które krążyły na temat postrachów : profesorów i egzaminów. Od pierwszego roku prześladował mnie lęk przed egzaminem z literatury Oświecenia. Profesor Rabowicz był „potworem”, bo nikt nie wiedział jak zareaguje na odpowiedzi. Profesor był człowiekiem rozmiłowanym w literaturze libertyńskiej, bardzo lubił Trembeckiego. To się nawet z przyjemnością czytało, ale potem kiedy Profesor ze srogą miną zadawał pytania to nam się robiło słabo i od razu przypominały się te wszystkie straszne opowieści starszych koleżanek i kolegów. Jak to ktoś oblał, chociaż wszystko umiał. Z drugiej zaś strony krążyły pokrzepiające mity, jak to ktoś zdał nic nie umiejąc… Przyznaje, że nigdy mi się to nie przytrafiło…i przestrzegam studentów przed wiarą w takie opowieści, że „jedna taka nic nie umiała i poszła i profesor ja o coś zapytał i akurat to wiedziała i się udało”, albo, że „nie miał czasu pytać i postawił piątkę”. Egzamin u profesora Rabowicza zdawałam trzy godziny, bo u niego tak to wyglądało, że brał trzy osoby, przepytywał trzy godziny, a zdarzało się że robił jeszcze przerwę i szedł do stołówki na obiad. Egzaminowanych studentów brał ze sobą żeby nie ściągali. I szła taka cała grupką do stołówki studenckiej naprzeciwko. Albo np. mówił tak: „Nie chce mi się już pani pytać to może pani przyjdzie jutro to ja panią dopytam”. I to był po prostu koszmar, kiedy człowiek musiał chodzić ileś razy na taki egzamin. Jedna z koleżanek myślała, że oblała, bo pomyliła bajki Trembeckiego i zamiast utworu „Opuchły” opowiedziała „O górze, która urodziła małą mysz” i już wiedziała, że jest źle, ale Profesor zaczął się śmiać i mówi: „Wie pani co – to nie jest ta bajka, ale bardzo śmiesznie pani opowiada”. Osobą, której też bardzo baliśmy się i ze strachu w ogóle nie chodziliśmy na wykłady był prof. Szczypiński od Romantyzmu. Nota bene – oblałam u niego egzamin, co mi się tylko raz na studiach zdarzyło. Natomiast później, kiedy pisałam pracę magisterską na temat filmu grozy i potrzebowałam konsultacji na temat literatury gotyckiej i romantycznej, przekonałam się, że prof. Stanisław Szczypiński, był bardzo sympatyczny . Bardzo chętnie pomagał, przynosił mi nawet niepublikowane w Polsce artykuły i w końcu mówi do mnie „ja to chyba panią znam, pani chyba zdawała u mnie egzamin?”, na to ja, że tak. Dwa razy. A on: „Widzi pani jak można się pomylić w stosunku do studenta?”. A ja naprawdę nic nie umiałam za pierwszym razem i zaryzykowałam. To była najgorsza na polonistyce sesja letnia na 2 roku kiedy były dwie „kobyły” czyli gramatyka historyczna i Romantyzm.

Do egzaminu z romantyzmu podeszłaś, bo pewnie wydawało Ci się, że coś tam wiesz?

Tak, trochę coś tam poczytałam. Poza tym u nas były, jak zawsze są na studiach filologicznych, takie grupy wsparcia. Lektur było zawsze co niemiara. Z Pozytywizmu najgorzej - ok. 150 pozycji z czego jedna np. „Nad Niemnem” a druga „Trylogia” i nie wystarczyło znać z dzieciństwa i filmy obejrzeć. Trzeba to było rzeczywiście przeczytać i grupa wsparcia polegała na tym, że dzieliliśmy się tymi lekturami i potem opowiadaliśmy je sobie nawzajem, ale trzeba było uważać kto opowiada, bo były osoby, które gubiły wątki albo akcenty stawiały w innych miejscach niż oczekiwał tego później egzaminator. Starsze roczniki opowiadały, że profesor Szczypiński uwielbia pytać z „Zamku Kaniowskiego” i wszyscy powtarzali w kółko o Nebabie na dębie, ale na końcu tej książki był taki wierszyk „Uczta magnacka” , którego sobie nie przeczytałam i z tego właśnie oblał mnie Profesor. W dodatku w stresie, w sposób niewybaczalny, pomyliłam części „Dziadów” czwartą z pierwszą.

Powiedziałaś, że byłaś szefową koła studenckiego. Na czym polegało Twoje zaangażowanie w życie studenckie?

Poważnie do tego podchodziliśmy, robiliśmy badania, zbieraliśmy wyniki, potem jeździliśmy na jakieś fora kół naukowych, gdzie przedstawiliśmy swoje referaty. Trudno powiedzieć, że to było rozrywkowe życie studenckie. To prawdziwe życie studenckie toczyło się w akademiku i było właściwie dla mnie obce, bo ja mieszkałam w tzw. mieście i należałam do tej grupy poszkodowanej, która musiała wracać do domu wieczorem. Od czasu do czasu udawało się przewaletować w akademiku u koleżanek i tam dopiero zaczynała się impreza. Bardzo mi się to podobało, zazdrościłam, i dziwiłam się, że około trzeciego roku one tak gremialnie zaczynają uciekać na stancje.

Kiedy studiowałaś kampus był rozległy. Jak wspominasz np. jeżdżenie na wf na Kładki?

Nie jeździłam na Kładki, bo byłam w grupie łyżwiarskiej, zresztą w różnych byłam. Był taki moment, że myślałam, że wylecę z uczelni z powodu braku zaliczeń z wf-u, bo chodziłam na zajęcia różnych sekcji po razie, czy dwa. Ale najlepiej było zaliczać na łyżwach, bo lodowisko było przy rektoracie na Bażyńskiego. Właściwie zajęcia na „humanie” mieliśmy wszystkie w jednym miejscu i nie musieliśmy jeździć. Tylko ten wf był poza kampusem. No i studium wojskowe było przy dawnej ul. Dzierżyńskiego.

Też byłaś w studium wojskowym?

Oczywiście. Nawet byłam dowódcą plutonu. Z tego wojska pozostała mi smutna refleksją, bezsensu, straty czasu i jakiejś fikcji…. bo słyszałam dużo opowieści, bardzo wesołych, od koleżanek i kolegów z różnych uczelni – jak to śmiesznie tam jest, bo ta kadra ma inne standardy niż na uczelni, takie, powiedzmy, wojskowe. Myślałam, że będzie ciekawie, a po pierwsze: studia zaczynały się o 6 rano czy jakimś innym bladym świtem, a po drugie: ta kadra była bardzo poważna, bardzo poważnie traktowała też te pozorowane wybuchy jądrowe w fikcyjnych Zakładach Azotowych w Nowym Porcie i trzeba było robić jakieś symulacje. Raz byliśmy na poligonie, czasem nam zakładali maski przeciwgazowe, które chyba z I Wojny Światowej były - takie sparciałe. I my, dziewczyny, odmówiłyśmy założenia ich tłumacząc, że nas nie stać, żeby ciągle do fryzjera chodzić.

I upiekło wam się?

Tak. Ale egzamin był całkiem poważny, można go było oblać. Tematy były kodowane np. temat 13/4. Szłam zaliczać zajęcia i mówiłam, że chcę zaliczyć zajęcia np. na temat wybuchu atomowego w tych zakładach azotowych. A na to ten pan pyta, który mam numer tego tematu. Znalazłam: 3/8. Na to on: - aha, to u mnie. Teraz to brzmi śmiesznie, ale to było nudne, męczące i w gruncie rzeczy stresujące, bo zaliczyć trzeba było. A to były jakieś bzdury np. jakie tabletki trzeba brać przy wybuchu atomowym. Zresztą stamtąd pochodzi ten dowcip, że trzeba się owinąć prześcieradłem i czołgać na cmentarz.

A jak podchodziliście do polityki na studiach?

Zajęcia polityczne odbywały się na oknie na dole na holu. Na tym oknie siedział Aram Rybicki z Gośką Winczą, swoją ówczesną narzeczoną, a moją koleżanką z roku. Aram Rybicki był na historii i oni tam, z Aleksandrem Hallem i innymi kolegami, prowadzili działalność wywrotową. W 76 roku były wydarzenia w Radomiu, dowiadywaliśmy się wtedy od nich na temat KORu, składaliśmy podpisy popierające powstanie Komitetu Obrony Robotników. Protestowaliśmy przeciwko wprowadzeniu do konstytucji zapisu o przyjaźni polsko – radzieckiej – to była taka duża akcja na naszym wydziale. Historycy byli bardziej politycznie rozwinięci w działaniach i myśmy tam chętnie do nich się podłączały. Z naszego roku „pochodziła” znana „Madonna sierpniowa” czyli Magda Modzelewska. Na polonistyce było wielu absolwentów gdańskiej „jedynki”, która miała świetnych nauczycieli polonistów. Tam była bardzo rozpolitykowana młodzież. Ale trzeba pamiętać, że koniec lat 70. to już był Gierek, wiedzieliśmy o co chodzi…Nikt nam nie mógł wmówić miłości do komunizmu i Związku Radzieckiego. Patrzyliśmy na to wszystko tak z przymrużeniem oka, czytaliśmy literaturę i prasę drugiego obiegu i „prohibity” przemycane z zachodu. Ale trudno nam było wyobrazić sobie inne niż tamte, beznadziejnie ponure życie w komunie. Urodziliśmy się i wychowywaliśmy w czasach Gomółki… Wielu z nas było przekonanych, że trzeba emigrować na zachód , żeby normalnie żyć. Decyzja nie była łatwa - bo definitywna: bilet w jedna stronę. Panowało niemal powszechne przekonanie, że takie życie będziemy mieć do końca, że z tego nie ma wyjścia. Z drugiej strony wiedzieliśmy, że Polacy potrafią inaczej czytać literaturę. I inaczej ją pisać. 200 lat opresji i zaborów nauczyło nas tego, że nawet w wierszach lirycznych można przemycić politykę. W latach 70—tych była organizacja z prądem płynąca - Socjalistyczny Związek Studentów Polskich. SZSP - była śmieszna i straszna. Miałam kiedyś kłopoty z powodu zupełnie absurdalnego: a mianowicie napisałam zawiadomienie o zebraniu koła naukowego językoznawców na jakiejś tekturze i powiesiłam na tablicy. Okazało się, że napisałam to na odwrocie plakatu SZSP i ówczesny przewodniczący Rady Wydziału złożył na mnie pisemne doniesienie do rektora. Wtedy rektorem był prof. Sokołowski, który był przytomnym, bardzo mądrym człowiekiem. Pisemny donos pewnie nie mógł być tak zupełnie zbagatelizowany więc poproszono mnie do dziekana, a ostatecznie wezwano do kierownika instytutu – do profesora Michno, który paląc fajkę powiedział „Dziecko, następnym razem nie pisz na takich kartonach. Ja ci tu udzielam nagany i uważajcie po prostu na czym tam piszecie. A Ty tam jakieś brzydkie wyrazy napisałaś?” Ja, że nie. To nawet taki zdziwiony był tym doniesieniem. Czerpaliśmy dużo przyjemności z wbijania tzw. politycznych szpil – śpiewało się piosenki polityczne, wyśmiewało się Związek Radziecki, opowiadało kawały. Nie było imprezy studenckiej z gitar, żeby nie pośpiewać „Czapajewa gieroja”, czy zakazanych niejako ballad Wysockiego i wielu, wielu innych. Natomiast naciski polityczne, muszę uczciwie powiedzieć, były niewielkie. Były oczywiście w programie nauki polityczne, ale nikt się tym nie przejmował – ani ci wykładowcy ani my. Na pierwszym roku mieliśmy w pierwszym semestrze ekonomię kapitalizmu, a w drugim semestrze ekonomię socjalizmu. Nic nie mogłam z tego zrozumieć i mój starszy o parę lat kolega, ówcześnie student ekonomii, Krzysztof Szałucki, który jest teraz profesorem i skarbnikiem miasta Gdyni, posiedział ze mną ze dwie godziny przed egzaminem z ekonomii kapitalizmu, napisał mi ściągawki, wytłumaczył główne pojęcia i zdałam. Ale w następnym semestrze był socjalizm i dzwonię do Krzysia, żeby mi wytłumaczył, a on nie miał czasu, bo pisał pracę magisterską czy inną i mówi: „przypomnij sobie jak to było w tym kapitalizmie i to jest wszystko na odwrót”. Poszłam na ten egzamin, pani profesor spojrzała w indeks i stwierdziła, że skoro miałam czwórkę z egzaminu z kapitalizmu to nie muszę już zdawać tego drugiego. I tak się to szczęśliwie skończyło. Wracając do polityki – ominęły nas te wszystkie burze, bo zaczęłam studia w 74 roku, a kiedy zaczęły się strajki to już pracowałam, byłam po studiach. Rozmawiałam kilka lat temu z rektorem Ceynową, który miał pomysł, żeby ustawić taką ławeczkę Arama Rybickiego. Ale to musiałby być parapet, bo on siadywał na parapecie, zaraz przy wejściu, naprzeciwko kiosku.

Trafiłaś też na jeden ze stabilniejszych okresów finansowych na uniwersytecie, bo to była młoda uczelnia, nowe budynki i dużo możliwości...

Studia były właściwie za darmo, akademiki bardzo tanie, chociaż a nie każdemu przysługiwał. Chodziło o zarobki rodziców i pochodzenia. Przecież to był system osobliwego wyrównywania szans, poprzez specjalne punktowanie młodzieży o pochodzeniu robotniczo-chłopskim. Jednak muszę przyznać, że bez względu ma pochodzenie - w stołówce akademickiej zawsze była zupa za darmo i głodny student, nawet jeśli nie miał talonu na obiad to talerz zupy zawsze dostał. Nie mieliśmy potrzeby, żeby podejmować pracę zarobkową, myśmy tak naprawdę tylko studiowali. Pracowali studenci zaoczni. Mieliśmy tylko i wyłącznie czas na studia, przy czym nasz program studiów magisterskich to były 4 lata więc ta nauka była dosyć skondensowana. Były zajęcia dodatkowe, koła naukowe i muszę przyznać, że w czasie kiedy ja je prowadziłam, a to samo może powtórzyć Halina Sebzda- Dobrowolska, która przede mną była przewodniczącą koła Naukowego Językoznawców – mieliśmy dofinansowania obozów. Jechaliśmy na obozy, na których Uniwersytet nam fundował środki na wynajęcie hostelu czy jakiegoś schroniska młodzieżowego, w którym nocowaliśmy; mieliśmy pieniądze na jedzenie i prowadziliśmy badania naukowe odpoczywając przy okazji. I naprawdę czuliśmy się komfortowo. W czasie wakacji koledzy jeździli zbierać truskawki do Szwecji, ale to byli ci, którzy chcieli kupić samochody. Były stypendia. Ja miałam stypendium naukowe i one nie były wg. jakiegoś uznania tylko było tak, że jak człowiek miał określoną średnia to szedł, składał papiery i dostawał i koniec. Uczelnia była stosunkowo zamożna. Kiedy zaczęłam studiować to był 5 rok działalności uczelni jako Uniwersytetu były inne problemy – część kadry musiała dojeżdżać. Profesor Maria Janion, która dojeżdżała z cudownymi wykładami. Ale niektóre osoby były dosyć przypadkowe. To nie było tak jak na tych starych uniwersytetach, tu ludzie byli z różnych miejsc, ale to też było interesujące, że ktoś kto był absolwentem Uniwersytetu Mikołaja Kopernika czy UMCSu czy Uniwersytetu w Poznaniu przywoził do nas – jako wykładowca – bagaż innych zachowań, innej kultury akademickiej, innego podejścia do zagadnień, którymi się zajmowaliśmy.
Ale wrócę jeszcze do polityki. To były czasy kiedy jeszcze nie było wideo, a my jako studenci filmoznawstwa mogliśmy wypożyczać filmy, organizować projekcje, bo to był materiał do naszych prac magisterskich. I u nas się urządzało pokazy filmów, całonocne maratony filmowe, ponieważ na jeden dzień sprowadzaliśmy z Filmoteki Polskiej 3 albo 4 filmy. Był projektor 35 mm i operator, który nam te filmy na auli puszczał i cały uniwerek na nie przychodził np. żeby zobaczyć „Piłata” Wajdy, który nie był w powszechnym rozpowszechnianiu i jeszcze parę innych tego typu filmów, które nie były normalnie dostępne. Dla nas to był taki lekki wentyl. Tak samo jak paryska „Kultura”, jak literatura Miłosza, o których w Polsce wtedy się nie mówiło. To była literatura, która nie była w oficjalnym obiegu, ale myśmy ją omawiali na zajęciach z poetyki z prof. Nowosielskim. Innymi gwiazdami, o których wtedy się mówiło na zajęciach byli Kornhauser i Zagajewski.

Czy myślałaś o tym, żeby pozostać na uczelni?

Myślałam, ale filmoznawstwo skończyło się tak naprawdę na moim roczniku. Profesor Lewicki umarł. Pani prof. Stolarczyk jeszcze wtedy była magistrem, druga pani, która się nami zajmowała – wyemigrowała i nie było właściwie otwartej ścieżki. Dopiero Mirek Przylipiak, odnalazł w filmoznawstwie swoją drogę i pasję. Byłam u prof. Bachórza, którego uwielbiam i spytałam czy mogłabym u niego pisać doktorat. Zgodził się i ucieszył i zaczęliśmy zastanawiać się nad tematem. No to ja, żeby z romantyzmu, bo pracę magisterską pisałam z pogranicza epok. Na to Profesor zaproponował bardzo ciekawy temat: „Polska nowela okultystyczna romantyzmu krajowego”. Stwierdził, że ten romantyzm emigracyjny wszyscy znają i nie ma co się nim zajmować, że szalenie interesująca jest krajowa popularna powieść romantyczna. I ja zaczęłam czytać te książki… Niejakiego Ludwika Sztyrmera „Pamiętnik pantofla”. Siedziałam w bibliotece PAN i czytałam te książki, leżała ich sterta i myślę sobie „Jezus, Maria, przecież ja nie dam rady tego przeczytać, to jest takie nudne, ale jak ja to powiem profesorowi?”. I ktoś tam otworzył okno i nagle usłyszałam tramwaj, dzieci na Gnilnej, na Łagiewnikach i pomyślałam sobie: „Przecież tam życie jest, a ja tu siedzę w tym PANie, czytam te książki”. A tych książek przede mną nikt nie czytał – miały nieporozcinane kartki. I stwierdziłam, że to jednak nie dla mnie. Potem żałowałam wielokrotnie, ale widać tak musiało być.

Wspomniałaś kiedyś, że pracowałaś w bibliotece.

Tak, jeszcze na studiach, w wydziałowej czytelni. Moja przyjaciółka Dorota Kowalik została bibliotekarka i zachęciła mnie, żebym też zatrudniła się w bibliotece. Akurat był etat wolny czasowy po prof. Andrzejewskim, który wyjechał na jakiś staż naukowy. Zatrudniłam się jako młodszy bibliotekarz i to była zupełnie inna przygoda, też bardzo ciekawa. Ta praca nauczyła mnie pewnej ważnej rzeczy – jeśli coś jest źle skatalogowane to tego nie ma. Jak jest źle postawione na półce to już tego nikt w życiu nie znajdzie.. Bo co z tego, że coś masz, nawet bardzo cennego jeśli nie wiesz gdzie to jest.

Nie mów, że masz książki w domu ułożone wg. jakiegoś schematu…

Ale co ty! Miałam taki plan kiedyś, żeby w domu zrobić katalog krzyżowy, ale to się nie da przy moim księgozbiorze. Za duży.

Ja też miałam kiedyś taki plan, nawet zaczęłam układać – tu literatura iberoamerykańska, tu inna, no ale potem ok. a co z tymi zrobić – książka, która pasuje do książek o Gdańsku, ale powinna być z książkami z innej serii…

O tak! Powiedziałaś o literaturze iberoamerykańskiej – to była fascynacja mojego pokolenia. Akurat Zofia Chądzyńska tłumaczyła ją w opętańczym tempie . Realizm magiczny był szalenie modny i wszyscy lataliśmy z „Grą w klasy” Cortazara pod pachą, czytaliśmy Borgesa, Llosę tę całą serię wydawniczą . Jeszcze o Ulissesie dużo się mówiło, ale ten mit nie był taki mocny.

Gdzie miałaś, obowiązkowe wtedy, praktyki robotnicze?

To była fabryka przetwórstwa owocowo – warzywnego. Surwiwalowa, ciężka szkoła przetrwania. Miała pokazać nam, studentom, młodzieży inteligenckiej, na czym polega ciężka, fizyczna praca.. Trzeba było na szóstą jechać do fabryki i nikogo nie obchodziło czy jesteś zmęczona, czy cię ręka, czy głowa boli. Staliśmy przy taśmie. Taka ogłupiająca praca.

Nie bali się was do tej taśmy dopuścić?

Nie mieli wyboru. Tam wówczas były tylko więźniarki i studentki, nie mieli pracowników. Park maszynowy był wtedy chyba sprzed I wojny światowej. Jakaś zgroza. Zderzenie z rzeczywistością. Jakieś maszyny, zupełnie niepotrzebne, ale żrą prąd, pracują, bo tak ma być, a całą pracę wykonują ręcznie ludzie. Była taka maszyna, która miała obrywać ogonki od śliwek i ona cały czas pracowała, te śliwki po niej latały , a studentki obrywały te nieszczęsne ogonki. Jednak najgorzej było w winiarni gdzie unosiły się opary kwasu siarkawego. Do tej pory nie mogę patrzeć na wino „patykiem pisane”, żadnego grzańca do ust bym nie wzięła, bo pamiętam jak to było robione, ile tam było chemii, ile trucizny. NIe mówiąc już o warunkach sanitarnych. Praca polegała na tym, że podjeżdżała butelka, trzeba było na nią nakleić etykietę, uciąć korek, wstawić do laku i następną. I tak osiem godzin. Co chwilę zatrzymywałyśmy taśmę. Były „higienistki”, że jak widziały np. muchę w dżemie to zatrzymywały taśmę i dostawały ochrzan, że zatrzymują taśmę z powodu jakiejś muchy. I tak w kółko. Kiedyś z kolei myłam butelki z tzw. zwrotów. Myło się je ręcznie w wodzie, która chyba cały tydzień była ta sama. I pomyślałam, że już wolałabym matematyki się uczyć na Politechnice niż tu stać do końca życia.

Ale nie miałaś problemów z pracą po studiach?

Miałam. Byłam bezrobotna przez parę miesięcy co wtedy właściwie było niespotykane, dlatego że jak skończyłam to filmoznawstwo to był rok 79 i pojawiło się pytanie gdzie są potrzebni filmoznawcy. Ten kierunek był pod kątem projektów Macieja Szczepańskiego dla telewizji gdańskiej, która miała być wtedy jakimś ogromnym organizmem. Mieliśmy dużo zajęć z technik telewizyjnych, z historii telewizji. Żurowski tam rządził i przede wszystkim on miał z nami te zajęcia. Okazało się jednak, że ten ośrodek zaczęli budować, ale potem przestali. I zostałyśmy wszystkie bez pracy w swoim zawodzie. Moje koleżanki głównie pracowały jako bibliotekarki, w wydawnictwach, jedna pracowała w BARTcie, jedna w Centrali Rozpowszechniania Filmów, nasz kolega Mirek Morzyk został wielkim kiniarzem i on rzeczywiście w tym kierunku poszedł, ale tylko Viola Buhl przepchnęła się do Warszawy, do pracy w filmie.

Jaka była w takim razie Twoja pierwsza praca po studiach?

We wspomnianej bibliotece, ale to się skończyło i pojechałam do Anglii, gdzie chodziłam do szkoły i uczyłam się angielskiego. Szczęśliwie miałam wujka z Armii Andersa który mi umożliwił pobyt i naukę. Kiedy wróciłam z Anglii – znowu nie miałam pracy i przypadkiem dowiedziałam się, że w Urzędzie Miejskim w Gdyni będzie miejsce w Wydziale Kultury i Sztuki. Dwa lata pracowałam w tym wydziale i tam miałam po raz pierwszy właściwie do czynienia z polityką, bo zaczęły się strajki i stan wojenny. Zanim nastał stan wojenny poszłam na urlop macierzyński i nie chciałam wracać do tej pracy, która zresztą na mnie nie czekała. Bardzo chciałam być dziennikarką. Jeszcze na studiach współpracowałam z Dziennikiem Akademickim. O – tam była afera polityczna, ale do tego jeszcze wrócę. Jednak mimo tego, że miałam praktyki studenckie publikacje w tygodniku Ekran w Warszawie - bardzo trudno było mi dostać się do pracy do lokalnych gazet.

Była specjalna komisja wydająca taką zgodę.

Tak, to była taka standardowa rozmowa m.in. o przynależności partyjnej, no i u mnie to zawsze wychodziło, że ja tak niekoniecznie z tą przynależnością. I odpadłam. I znów – przypadek sprawił, że Jerzy Gruza przyjechał do Gdyni, bo objął posadę dyrektora Teatru Muzycznego i kompletował zespół. A ja, pracując w urzędzie, poznałam różnych ludzi z Teatru Muzycznego, m.in. chórmistrza i on zadzwonił do mnie i powiedział, że Gruza szuka do działu reklamy ludzi. Poszłam do kadr, do teatru i okazało się, że to nie miejsce w reklamie, ale w dziale koordynacji. Pomyślałam jednak, że jak się załapię w tym teatrze na jakiekolwiek miejsce to już coś, potem sobie coś innego znajdę. I zaczęłam pracować w dziale koordynacji pracy artystycznej co polegało głównie na tym, że przy nazwiskach aktorów pisałam krzyżyki, bo liczyliśmy ile kto godzin przepracował, ale myślałam sobie „co ja tu robię? Przecież to bez sensu”. Na korytarzu spotkałam dyrektora i zapytał czy ja jestem ta nowa i zapytał jak mi się podoba. Powiedziałam, że dziękuję bardzo, ale mi się nie podoba i właśnie zamierzam się zwolnić. Gruza zabrał mnie na kawę, którą właśnie szedł wypić i jak mu opowiedziałam o swoich praktykach studenckich telewizji. Przeniósł mnie do działu literackiego. Pracowałam tam z Edmundem Puzdrowskim, a potem z redaktorem Zdzisławem Pietrasem (byłym naczelnym Telewizji Gdańskiej).Potem zostałam kierownikiem tego działu i do końca pracy Gruzy w Teatrze Muzycznym tam pracowałam. Wspaniałe czasy, wspaniali ludzie. Ale zmieniły się czasy i Gruza nie miał sprzyjającego klimatu w Gdyni, zresztą jego ciągnęło do telewizji bardziej niż do teatru, aczkolwiek był świetnym reżyserem, dyrektorem. Miał fantastyczne wyczucie obsady. Koniec mojej pracy w Muzycznym to był 90 rok i już bez żadnej łaski dostałam pracę w gazecie.

A co to była za afera w Dzienniku Akademickim, o której wspomniałaś?

Był Zjazd Młodzieży Polskiej w roku 76 w Warszawie. Wydelegowano ekipę Dziennika Akademickiego - tam była Dorota Jarocka, była Kasia Korczak, Marek Ryczkowski był redaktorem naczelnym. Mieli zrobić gazetkę zjazdową. W Warszawie doszło do różnych skandali. Ten zjazd był po to, żeby połączyć młodzież socjalistyczną z młodzieżą akademicką, żeby powstała wspólna organizacja. Zaczęło się od tego, że delegacje studentów miały zdjąć marynarki i założyć czerwone krawaty. A naszym przewodniczącym rady uczelnianej był wtedy Olek Kwaśniewski, który powiedział, że studenci z Gdańska nie będą niczego zdejmować ani niczego ubierać, bo są dorosłymi ludźmi, nie są zmilitaryzowani i nie będą chodzili w żadnych mundurkach, a poza tym po to jest ten zjazd, żeby wspólnie to omówić a nie po to, żeby coś manifestować. I to był pierwszy skanda. Drugi skandal – kiedy ukazał się pierwszy numer gazetki zjazdowej to tam trochę żartów – z dzisiejszego punktu widzenia to były zupełnie niewinnych. ale nie w tamtych czasach. Cenzura z Mysiej, sprawdziła gazetę zjazdową i nie dopuściła do rozpowszechniania. W związku z tym zapakowaliśmy ją w paczki i zabraliśmy do Gdańska. Leżała potem w Żaku w szafie, do której był ułamany klucz i brał ją każdy kto chciał.

Czy masz może egzemplarz?

Niestety nie, a szkoda.

Czy Uniwersytet Gdański przeplata się przez Twoje dorosłe życie?

Tak, bardzo. Nasza grupa nienauczycielska ze studiów do tej pory się spotyka. Wspominamy egzaminy, naszych ulubionych i nie - ulubionych wykładowców. Jednak teraz łączy nas bardziej dzisiejszość niż wspomnienia, ale właśnie ze studiów wzięła się nasza przyjaźń. Do dzisiaj przyjaźnimy się m.in. z Małgosią Sokołowską – gdyńską pisarką, dokumentalistką, z Dorotą Kowalik, która jest bibliotekarką w Uniwersytecie, Zosią Rogóyską, która pracuje na UG, Ewa Jeruszką -Łapińską kustoszem bibliotecznym, Beatą Majdą-Boj kustoszem muzealnym, z Anią Karasiewicz, która czasem przyjeżdża do nas z Kalifornii. To jest ogromna przyjaźń, taka do końca życia.

Na koniec naszej rozmowy – co poradziłabyś, powiedziała obecnym studentom?

Żeby się kierowali rozumem w wyborze zawodu, żeby przeanalizowali swoje zainteresowania, ambicje, ale też możliwości pod kątem swojej zawodowej przyszłości. A z drugiej strony – jestem przykładem osoby, która wybrała studia zupełnie bezmyślnie, po najmniejszej linii oporu, ale miałam szczęście, że mi się droga zawodowa dobrze poukładała. Znam jednak wiele osób, które źle wybrały, a potem męczyły się w tych klatkach swoich wyuczonych zawodów. To co wiemy na pewno to to, że się wszystko będzie zmieniało i na te zmiany musimy być przygotowani i to niezwykle ważne, żebyśmy studiowali a nie tylko się uczyli. Studiowali w takim żydowskim, talmudycznym sensie – czyli mistrz i uczeń, którzy dyskutują na temat jakiegoś problemu, a nie – że się uczymy na pamięć i przyjmujemy tylko czyjeś prawdy. Nas uczył prof. Rocławski, że książka naukowa też może zawierać błędy i mamy prawo mieć wątpliwość i o tym rozmawiać. Trzeba pamiętać, że to czego się nauczymy na studiach to umiejętność myślenia i adaptacji, żeby umieć się dostosować do nowej sytuacji, umieć przewidywać.

Czyli taka socjalizacja?

Tak. Oczywiście - trzeba mieć tą tzw. twardą wiedzę, ale akurat uniwersytet jest miejscem, które oferuje tą cudowną umiejętność myślenia humanistycznego, szerokiego, otwartego. Trzeba się też nastawić na to, że nie zaprogramujemy sobie życia, ono się samo ułoży. I to jest właśnie fajnie.

Rozmawiała: Magdalena Nieczuja – Goniszewska