Krzysztof Babicki, reżyser, dyrektor Teatru Miejskiego w Gdyni
Panie Dyrektorze rozpoczął Pan studia na filologii Polskiej w 75 roku. Czy podjął Pan te studia dlatego, że ukończenie studiów humanistycznych było warunkiem przyjęcia na reżyserię w Krakowie czy myśl o reżyserii pojawiła się później?
Od drugiej klasy szkoły średniej, w liceum, prowadziłem teatr - Jedynka, który był potem studenckim teatrem. Pomysł o pójściu na reżyserię pojawił się już wtedy, ku zgrozie moich rodziców, bo wszyscy myśleli, że śladami mojego ojca skończę medycynę. Ukończenie studiów humanistycznych przed reżyserią to był, moim zdaniem, dobry warunek, z którego teraz niestety zrezygnowano i na reżyserię przyjmuje się często po liceach i to jest zgroza. Uniwersytet Gdański dopiero co powstał i choć przez chwilę myślałem o Akademii Sztuk Pięknych to wykalkulowałem, że będzie mi jednak dużo łatwiej dostać się na polonistykę. Dostałem się na polonistykę, na specjalizację nauczycielską. Mieliśmy świetnych wykładowców jeśli chodzi o teatr: profesor Kaszyński, który przyjeżdżał z Łodzi, pani prof. Irena Sławińska z Lublina, z którą zresztą odnowiłem kontakty po latach kiedy byłem dyrektorem teatru w Lublinie. Wspólnie zrobiliśmy sesję o „Dziadach” Mickiewicza w Teatrze Osterwy w Lublinie. Pamiętam znakomitych naszych gdańskich naukowców jak prof. Ciechowicza, prof. Majchrowskiego, i do dzisiaj wspominam ich bardzo dobrze. Profesora Jana Ciechowicza nie ma już, niestety między nami. To był świetny kompan do sporów –często się nie zgadzaliśmy, kłóciliśmy, potem godziliśmy znowu. Profesor Majchrowski jest jurorem na festiwalu Raport tutaj w Teatrze, z czego bardzo się cieszę. Przetrwało też dużo znajomości z tego uniwersyteckiego teatru Jedynka. W pewnym momencie teatr przeniósł się do klubu Wysepka. Polonistykę wspominam więc bardzo dobrze, aczkolwiek nie obyło się bez kłopotów, bo miałem, pamiętam, poprawkowy egzamin z gramatyki opisowej języka. Starosłowiański, dialektologia – to były przedmioty, które po prostu trzeba było przejść, ale udało mi się studia zrobić bardzo szybko w trzy i pół roku i zdawałem na studia reżyserii już 4 lata po rozpoczęciu polonistyki i byłem najmłodszym absolwentem. Rektor Krasowski zdziwił się na egzaminie: – pan jest za młody – powiedział. Na to ja, że mam dyplom – proszę. A rektor: a wojsko? A ja miałem, tak się zdarzyło, kategorię D i nie musiałem iść do szkoły oficerów rezerwy i mogłem być na tą reżyserię przyjęty.
Teatr Jedynka, który przeniósł Pan z liceum na studia w UG to nie był taki zwyczajny teatr, w którym wystawiane są przedstawienia z gatunku klasyki teatralne, ale interpretacje dramatu.
Właściwie to nawet wariacje na temat. Przynajmniej te trzy, które zrobiliśmy na uniwersytecie. I to było też ciekawe, że teatr był uniwersytecki, ale wśród nas byli studenci z politechniki, akademii medycznej, nawet z seminarium duchownego – to był Krzysztof Niedałtowski, obecny duszpasterz środowisk twórczych. W tym teatrze był Wojciech Bonisławski, obecnie dyrektor Muzeum Narodowego, Jerzy Gudejko, który ma agencję aktorską i wielu, wielu innych ludzi bardzo zainteresowanych teatrem jako hobby, którzy potem wybrali własne drogi zawodowe. A kilka osób zaczęło zajmować się teatrem. Zawsze wierzyłem w teatr, który wychodzi od literatury. Pierwszym dużym przedstawieniem zrobionym na uniwersytecie było „Odejście głodomora” według dramatu Różewicza. Różewicz to oglądał we Wrocławiu. Potem był spektakl, który powstawał w dużym stopniu w oparciu o poezję Leszka Moczulskiego i prozę Konwickiego – to była „Diagnoza”. Był też spektakl „Odzyskać przepłakane lata” w zamyśle bardzo mocno osadzony w „Małej Apokalipsie” Konwickiego nagradzany na festiwalach. I tak jak inni studenci spotykali się na dyskotekach - tak my spotykaliśmy się na próbach. Nawet kiedy już studiowałem w Krakowie reżyserię to dojeżdżałem na próby do Gdańska, a nawet raz oni przyjechali do Krakowa. Teatr przetrwał na UG do stanu wojennego. Wtedy już nie było sensu go reaktywować, bo nikt by na to nie pozwolił – tu mówię o repertuarze jaki myśmy proponowali.
Czy ówczesne władze uniwersyteckie sprzyjały rozwojowi kultury, nawet takiej niepoprawnej, mimo ogólnej, coraz trudniejszej, sytuacji politycznej w kraju?
Muszę powiedzieć, że bardzo. Zacząłem studia w momencie kiedy nie było już Związku Studentów Polskich, ale Socjalistyczny Związek Studentów Polskich. To byli ci sami ludzie, z bardzo otwartymi głowami. Począwszy od szefa Wysepki – Andrzeja Kowalika, przez szefa rady uczelnianej – Aleksandra Kwaśniewskiego, po naszych działaczy wydziałowych. Wysepka była dla nas. Oczywiście były pewne targi z cenzurą i bardzo często tu uniwersytet, a konkretnie Aleksander Kwaśniewski, nas wspierał tłumacząc, że to będzie grane tylko w klubach studenckich. Spektaklu „Diagnoza” nie mogliśmy grać na Śląsku, musieliśmy mieć osobne pozwolenie cenzury śląskiej. Gdańsk był zawsze otwartym miastem. Samo to, że pozwolono nam grać „Małą Apokalipsę”, która nie wyszła w wolnym obiegu. Takiego marginesu wolności nie miał teatr oficjalny w Polsce. A teatry, które wychodziły z ruchu studenckiego były oazami wolności. Wystarczy spojrzeć na to co robił Teatr Ósmego Dnia, Teatr Prowizorium w tamtych czasach. Przed stanem wojennym udało nam się zorganizować festiwal teatralny, którego dyrektorem był Leszek Niedałtowski, brat Krzysztofa, „Teatr Studencki Robotnikom”, na który zaprosiliśmy te teatry i teatr Leszka Mądzika, z którym potem współpracowałem jako dyrektor teatru. Gdzieś te studenckie tropy pozostały.
W wywiadach szczególnie ciepło wspomina Pan profesor Sławińską. Proszę powiedzieć co było tak wyjątkowego w jej zajęciach?
Jej wykłady to był popis niezwykłej erudycji i człowiek zastanawiał się skąd ona to wszystko pamięta – daty, nazwiska – bez kartek. To był wykład - rzeka. A potem w czasie rozmów indywidualnych, chyba to było zaliczenie, potrafiła mówić o Norwidzie albo Claudelu. Napisała książkę, którą ja jeszcze tylko myśląc o reżyserii przeczytałem od deski do deski: „ Reżyserska ręka Norwida” – fantastyczna książka napisana w oparciu o didaskalia norwidowskie. Ale potem graliśmy „Odejście głodomora” Różewicza – dosyć wulgarny tekst i ona się zaśmiewała. Podobała mi się ta jej otwartość. W teatrze jest tak, że reżyser realizuje swoją wizję przedstawienia, ale aktor często ma swoje uwagi, widzenie postaci, które warto rozważyć. I takie były zajęcia z prof. Sławińską. Ona nie wygłaszała teorii, ale nas słuchała i rozmawiała z nami. Była nas ciekawa.
Wspomniał Pan, że ukończył te studia szybko – w trzy i pół roku zamiast studiować pięć lat. Do tego prowadził Pan teatr. Musiał Pan chyba studiować w indywidualnym toku?
Tak było. Trudny był pierwszy rok a potem w końcówce studiów to i prof. Bachórz poszedł mi na rękę. Zresztą poważni profesorowie uniwersyteccy przychodzili na nasze przedstawienia, chyba nam trochę kibicowali, bo jednak te spektakle były trochę bezczelne w tamtych czasach.
Czy czuł Pan ich wsparcie?
Czułem wsparcie. Zresztą np. zajęcia z historii literatury – uwielbiałem je, bo zawsze uwielbiałem czytać, ale wysiłkiem były dla mnie przedmioty gramatyczne, bo musiałem się trochę wysilić, żeby je zdać. Wiadomo, że jedne zajęcia były ciekawsze, inne mniej. Wolałem Romantyzm niż Oświecenie, ale zajęć z Oświecenia z prof. Kadulską czy prof. Rabowiczem też się świetnie słuchało. Dlatego te studia dla mnie były dobrym wyborem, bo robiłem to co zawsze lubiłem robić - czytałem. Moja mama skończyła bibliotekoznawstwo we Wrocławiu u prof. Gołębiowskiego i zawsze mi te książki dostarczała. Ojciec się zżymał często: „on ma 11 lat a ty mu Kafkę kupujesz!”. W podtekście było: „lepiej, żeby na medycynę poszedł”. Ale ja tak się wymknąłem. Za to siostra została lekarzem na otarcie łez rodziców.
Studiował Pan na młodym, bo pięcioletnim uniwersytecie – czy widać było nowoczesność tej instytucji?
Tak, było widać, właśnie to o czym mówię – że np. na zwykły spektakl studencki przyszedł pan rektor Sokołowski z żoną to było niemożliwe gdzie indziej! To było takie myślenie, żeby to, co robimy wesprzeć też swoją obecnością. A dla nas przyjście profesorów, rektora, obok naszych rówieśników to było niezwykle ważne. Już w liceum czułem tą otwartość ludzi w Gdańsku. Na uniwersytecie poznałem zresztą dyrektora Teatru Wybrzeże Stanisława Hebanowskiego, którego na nasz spektakl przyprowadził aktor Florian Staniewski. Potem spotkaliśmy się kiedy reżyserowałem w Szczecinie. Chyba to brało się stąd, że było tu dużo osób z różnych stron świata. Np. repatrianci ze Lwowa czy Wilna mieli inny pogląd na historię – nikt z nich nie wielbił Armii Czerwonej, znali też prawdę o Katyniu. Dla nas to były oczywiste rzeczy, a kłamstwa komunistyczne były tak głupie, że po prostu my się z tego śmialiśmy. I podobnie było na uniwersytecie – nie pamiętam żadnych restrykcji. Problemy z cenzurą mieliśmy jak każdy teatr studencki wówczas. Miałem takie poczucie, że jesteśmy my - ludzie z uniwersytetu i oni - czyli cenzura. Nie było ingerencji władz uniwersytetu, która chciałaby zastąpić cenzurę. Miałem rok temu na dawnym wydziale humanistycznym zajęcia i teraz te pomieszczenia są potwornie nienowoczesne, ale wtedy- w latach siedemdziesiątych to była nowość, wszystko pachniało nowością. Mieliśmy poczucie, że kształcimy się w nowoczesnych, jasnych wnętrzach. Dobrze było się urodzić w Gdańsku i tu studia skończyć.
I wrócić.
Tak – i wrócić. Muszę powiedzieć tak: urodziłem się w Gdańsku i tu, a potem w Krakowie, skończyłem studia i byłem dekadę na etacie w teatrze Starym w Krakowie, ale to było ciągle na dojazd, nigdy na stałe, mimo że miałem propozycję np. uczenia w szkole teatralnej, a jednak nie chciałem, bo nie czułem powołania pedagogicznego, a poza tym musiałbym związać się z Krakowem na stałe. Można wyreżyserować gdzieś spektakl i wrócić do Gdańska, ale żeby uczyć to trzeba już być na miejscu. A jak słucha się o smogu to pewnie i dobrze. Przez całe lata mieszkałem w Gdyni, potem w Lublinie. I znów wróciłem.
Często sięga Pan jako reżyser, do literatury polskiej: już drugim przez Pana wyreżyserowanym spektaklem był „Kordian” Słowackiego. Czy sądzi Pan, że tak ukierunkowały Pana studia polonistyczne?
Ta literatura zawsze była obecna w naszym domu, od dziecka miałem z nią styczność. Potem na gdańskiej filologii spotkałem wykładowców, którzy pozwalali nam czytać co chcemy i o tym rozmawiać. Można było pójść na egzamin do prof. Rabowicza i świntuszyć o libertyńskich tekstach z okresu Oświecenia. Ta literatura także na wydziale reżyserii była bardzo ważna. Potem udało mi się dotknąć tej świetności Starego Teatru gdzie jeszcze były grane spektakle Swinarskiego – na „Dziadach” byłem z sześć, siedem razy, oglądałem wielkie spektakle Wajdy: „Noc Listopadową”, „Biesy” czy Jarockiego „Wiśniowy sad”. To był czas mojej młodości. Z tą literaturą jest tak, że nie do wszystkiego sięgałem na co miałbym ochotę, bo potrzebny jest zawsze odpowiedni zespół aktorski. Żeby zrobić „Hamleta” trzeba Hamleta mieć w zespole, żeby zrobić „Dziady” trzeba mieć przynajmniej Księdza Piotra, Guślarza i panią Rollinsonową i według mojego myślenia powinni być to ludzie młodzi. A Gustawa - Konrada powinien zagrać 50-latek. Z kolei wzorcem pani Rollinsonowej była pani Mellinson, której syn wyskoczył i nie zginął, był poraniony. O tym się mówi w „Dziadach”: „nie zginął lecz żyje” – ona miała 38 lat, bo wyszła za mąż mając lat 18. I cała ta tradycja kiedy wychodzą bardzo dojrzałe aktorki, które mogłyby być babcią Rollinsonową była trpochę wbrew faktom .. Są pytania, które teatr ma prawo zadawać, ale powinien też dawać odpowiedź. Teatr ma prawo myśleć jak chce, a widz ma prawo do obserwowania tego myślenia na scenie. A widz jest bardzo wyczulony – jak widzi hucpę, efekciarstwo i bezmyślność – szybko rezygnuje z kontaktu.
Prowadził Pan też zajęcia na Uniwersytecie Gdańskim i miał możliwość obserwować studentów. Ich poglądy kształtują w dużej mierze Internet i social media. Jakie są Pana obserwacje?
Próbowałem tym zajęciom nadać wymiar praktyczny. To były bardziej próby analityczne: pani czyta tą postać, pan tą – choć panów zwykle było mało – i pytanie: co sądzicie o tej postaci? Taka zwykła analiza reżyserska. To bardzo mili młodzi ludzie, ale przede wszystkim bardzo mało czytają i to jest przerażające, bo są chłonni. Zaprosiłem ich dwa, trzy lata temu na próbę „Lotu nad kukułczym gniazdem” i proszę sobie wyobrazić, że tylko jedna osoba na kilkanaście widziała film Formana. Co w naszych czasach było nie do pojęcia. To samo było z „Amadeuszem” – przyszli na próbę, nie znali filmu. Myślę, że oni nie mają też takiego wyjścia bazowego. Pytam ich o czym rozmawiali na zajęciach, a oni, że o teatrze Warlikowskiego. No, dobrze – teatr Warlikowskiego to dobry teatr, ale to już któreś piętro alternatywy. A ja pamiętam pierwsze zajęcia na reżyserii z prof. Krasowskim. Nas było sześć osób na roku, skończyło pięć, w zawodzie zostały dwie. I prof. Krasowski powiedział na początku: „To jest rok eliminacyjny. Wiem, że chcecie Państwo wystawiać te wszystkie Genet’y, Beckett’y itd. Ale żebyście wiedzieli, że tych studiów nie skończy nikt kto nie będzie miał w jednym palcu Fredry, Słowackiego, Mickiewicza, Szekspira, Moliera, Goethego. To są podstawy.” Reżyser nie może być dyletantem. A’propos naszej polonistyki i zajęć: zostałem zaproszony w 88 roku do Teatru Narodowego w Mannheim i robiłem „Don Carlosa” Schillera. A zaprosili mnie, bo zrobiłem „Wallensteina” w „Wybrzeżu”. I aktorzy niemieccy byli zdziwieni skąd ja znam ich literaturę. Powiedziałem, że my to przerabialiśmy na uczelni. Na polonistyce, na literaturze Romantyzmu, musieliśmy znać też Romantyzm niemiecki. Oni zdziwieni, bo oni muszą znać tylko ich literaturę. Pomyślałem wtedy, że jesteśmy naprawdę dobrze wyedukowani. W Finlandii zrobiłem „Biesy” i tam „zaszpanowałem”, bo miałem egzemplarz w oryginale, po rosyjsku. Próby prowadziłem po angielsku, ale czasem mówiłem – słuchajcie, tu, w oryginale jest tak i tak. I oni wszyscy zdziwieni, że to czytam. To były trudne czasy w historii Polski, ale mam wrażenie, po uniwersytecie i po reżyserii, że to były edukacyjnie świetne czasy: byliśmy znakomicie wyedukowani, oczytani, przygotowani, z otwartymi głowami. Wykładowcy zachęcali nas do czytania. I próbowałem to teraz mówić studentom: słuchajcie, to jest dla was przecież – więcej czytajcie, oglądajcie więcej, przecież macie tyle możliwości. Kiedy ja studiowałem nie było jeszcze video – to się jakieś pokazy filmowe robiło, bo ktoś gdzieś miał dostęp do filmu. A teraz wszystko można ściągnąć. Pamiętam miałem bardzo ciekawe zajęcia z prof. Błażejewskim z kulturoznawstwa. Uwielbiałem te zajęcia. To był człowiek, który obdarzył ten nasz teatr przyjaźnią. Zajęcia z nim były fantastyczne, tak pewnie wyglądały zajęcia na Zachodzie – oglądaliśmy z nim „Jesus Christ Super Star” kiedy nikomu nie śniło się, że to będzie w Polsce.
My między innymi słuchaliśmy i omawialiśmy z profesorem Wagnera…
No i świetnie. I teraz spotka się pani z koleżanką z Niemiec i powie, że słuchała Wagnera i zapyta co ona sądzi o Moniuszce a ona zrobi dziwną minę, bo nigdy nie słyszała o Moniuszce. I to jest straszne. I taka jest prawda – Uniwersytet Gdański dał mi porządną bazę – pisałem pracę u prof. Kaszyńskiego, ale chodziłem na zajęcia do prof. Janion, żeby posłuchać, na zajęcia prof. Lewickiego z filmu. To był genialny pomysł tamtego czasu – sprowadzono świetną kadrę z Polski. To były nazwiska, nawet nie z pierwszej ligi, ale z ekstraklasy.
Co chciałby Pan przekazać, na koniec naszej rozmowy, studentom?
Żeby traktowali czas na studiach nie jako przymusowy czas, który trzeba odsiedzieć w ławce i zaliczyć egzaminy, ale żeby potraktowali to jak wielką przygodę i przyjemność, a polonistykę - jak własną przygodę z literaturą, a to wszystko co powstaje z literatury – film, teatr - jako możliwość rozwoju. To będzie przez całe życie do was wracać. Niech potraktują studia jako czas dla siebie. Zwłaszcza, że ten ich świat teraz bardzo przyspiesza.
Dziękuję za rozmowę.