Wybór studiów często wiąże się z pewnego rodzaju utratą. Trzeba odpuścić swoje inne pasje, czy zainteresowania, aby dobrze i profesjonalnie zgłębić jedną dziedzinę. Jednak nie zawsze tak musi być. O swojej drodze zawodowej, która łączy kilka różnych karier opowiada absolwent Uniwersytetu Gdańskiego Przemysław Rudź, kompozytor, wykonawca muzyki elektronicznej, inżynier dźwięku, producent muzyczny, popularyzator astronomii, autor książek i przewodników, pracownik Polskiej Agencji Kosmicznej.
Marcel Jakubowski: - Jesteś muzykiem, popularyzatorem nauki, pisarzem, przedsiębiorcą. Co było twoją pierwszą pasją?
Przemysław Rudź: - Wszystko zaczęło się od astronomii. Już jako dziecko spoglądałem w niebo. W wieku dziewięciu czy dziesięciu lat z kolegą jeździliśmy pociągiem z mojego rodzinnego Elbląga do obserwatorium astronomicznego i planetarium we Fromborku. Nasz opiekun pokazał nam jak obserwować niebo i opowiedział nam wszystkie teorie z nim związane. To były wspaniałe przeżycia dla młodego człowieka w czasach, kiedy ludzie mieszkali w betonowych, szarych miastach. Na ówczesnej dwukanałowej telewizji znajdowało się sporo programów popularnonaukowych. Specjalnie zrywałem się ze szkoły, żeby obejrzeć programy takie jak Sonda, Laboratorium, Halo Komputer, czy Spektrum. Po szkole średniej myślałem, że będę astronomem.
- Ale ostatecznie zdecydowałeś się na studia geograficzne…
- Chyba trochę wystraszyłem się tych studiów astronomicznych, gdy pojechałem do Torunia. Tam powiedzieli mi, że po pierwszym roku odpada 90 proc. studentów ze względu na poziom trudności. Miałem wtedy zespół muzyczny. Graliśmy rocka progresywnego i nie chciałem tego wszystkiego porzucać dla studiów. Znalazłem studia geograficzne na Uniwersytecie Gdańskim, gdzie astronomia była przedmiotem wykładowym przez dwa semestry. Zawsze interesowałem się geografią, byłem laureatem paru konkursów, więc zdecydowałem się przystąpić do egzaminów. W Katedrze Klimatologii i Meteorologii zajmowałem się wpływem aktywności słonecznej na klimat Ziemi. Pod koniec moich studiów, czyli w 1998 roku, zamontowali w akademiku Internet. To było po prostu szaleństwo. Mieliśmy dostęp do ogromnej ilości wiedzy, co dużo mi pomogło w pisaniu pracy magisterskiej. Później, przez dwa lata byłem doktorantem, gdy nagle mój promotor zmarł w trakcie operacji. Znalazłem drugiego promotora w Warszawie, ale on nie mógł mi zapewnić utrzymania. Proza życia spowodowała, że moja kariera naukowa nie rozwinęła się tak, jak chciałem. Poszedłem do pracy w firmie Young Digital Poland, gdzie zajmowałem się edukacją multimedialną. Spędziłem tam parę ładnych lat. Żyłem dość skromnie. Jednak pewnego dnia poprosiłem szefa o pożyczkę. Powiedziałem, że będę jadł przez rok kaszę gryczaną, ale szybko oddam. Za te pieniądze kupiłem sobie wymarzony teleskop. Ostatecznie kaszy gryczanej nie jadłem non stop, ale mocno wtedy schudłem.
- To był twój powrót do astronomii?
- Tak. W tym samym czasie dzięki Internetowi zdałem sobie sprawę, że mnóstwo ludzi obserwuje niebo wraz ze mną. Udzielałem się wtedy mocno na jednym z najpopularniejszych forów astronomicznych - astro4u. Kiedyś nawet widziałem statystyki tej aktywności - kilkanaście tysięcy wpisów! Zaczęliśmy organizować zloty, wyjazdy. Spotykaliśmy się w Bieszczadach, na Podlasiu, Beskidach, czy w Stacji Limnologicznej UG w Borucinie. Były nawet ekspedycje na całkowite zaćmienia Słońca, jak chociażby to w Turcji w 2006 roku. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że o tej astronomii to ja już całkiem sporo wiem. I wtedy stał się symptomatyczny przypadek. Miałem kolegę, który był na moim roku na studiach, ale wyjechał do Warszawy, gdzie założył wydawnictwo kartograficzne, zajmujące się mapami turystycznymi. Spotkaliśmy się któregoś dnia i podrzuciłem mu pomysł wydania atlasu nieba. Powiedział, że sam atlas to za mało i potrzebne byłyby rozdziały podręcznikowe, czyli coś w stylu przewodnika. Z tych rozmów w końcu powstała moja pierwsza książka “Niebo na weekend. Poradnik młodego astronoma”. Arkusze dołączonych do niej map były nieprzemakalne, zatem można było ją zabrać w teren. Rynek publikacji astronomicznych w tamtych czasach był bardzo ubogi, więc ta pozycja rozeszła się jak ciepłe bułeczki. To był całkowity sukces. Razem przez te wszystkie lata mój poradnik miał około kilkadziesiąt tysięcy sztuk nakładu w różnych wersjach i wznowieniach. Dzięki niemu stałem się bardziej znany w środowisku. Niedługo potem zgłosiło się do mnie inne wydawnictwo z propozycją współpracy, potem kolejne i tak zacząłem pisać książki popularnonaukowe.
- Myślisz, że ten niedokończony doktorat pomógł ci pisać bardziej przystępnym językiem?
- Zdecydowanie. Wtedy żałowałem i to bardzo, ale gdybym został wprzężony w machinę akademicką - prowadzenie zajęć, pisanie artykułów, praktyki, granty - to prawdopodobnie nie wróciłbym do tego, co chciałem robić. Okazało się, że umiem pisać w sposób jasny, poglądowy i wciągający. Na to zawsze jest i będzie zapotrzebowanie. Dzisiejsi naukowcy, którzy pracują na uczelniach, nie mają czasu, żeby pisać takie rzeczy, a ja znalazłem w tym swoją niszę. Jestem pośrednikiem między nimi a społeczeństwem. Rozumiem, co mówią specjaliści, umiem to zweryfikować i potrafię przekazać w przystępny sposób. Poza astronomią napisałem też kilka poradników/przewodników o Ziemi i o jej historii, paleontologii, czy muzyce.
- A kiedy wróciłeś do innej pasji z czasów młodości, czyli muzyki?
- Około 2008 r. moja partnerka (obecnie żona) zauważyła, że jadąc autobusem czy tramwajem podświadomie wykonuję ćwiczenia na palce gamy, pasaże itp. Mogłem wtedy sprawiać wrażenie jakiegoś nerwowego pasażera, który zaraz coś przeskrobie. Przekonała mnie, że skoro nadal to we mnie siedzi, to powinienem wrócić do muzyki. Wziąłem kredyt, kupiłem sprzęt i zacząłem sobie wszystko przypominać. Rok później miałem gotową płytę inspirowaną takimi muzykami jak Tangerine Dream, czy Klaus Schulze. Wysłałem ją do różnych wytwórni, ale przez długi czas nie dostawałem żadnej odpowiedzi. Zacząłem się zastanawiać, czy może to, co wysłałem, jest po prostu słabe. Jednak pewnego dnia zadzwonił telefon. Odebrałem i w słuchawce słyszę ”Dzień dobry, Kordowicz z tej strony”. Ugięły się wtedy nogi pode mną. Od razu poznałem ten głos. To był legendarny redaktor Programu Trzeciego Polskiego Radia Jerzy Kordowicz. Ten sam Kordowicz, którego znam z klasycznego już albumu Tangerine Dream “Poland”. Chciał zaprezentować w swojej audycji cały mój debiutancki album. Kilka tygodni po tym jak moja płyta pojawiła się w jego ”Studio el-muzyki” zadzwonił do mnie Ziemowit Poniatowski z wytwórni Generator.pl z propozycją współpracy. To był szalony rok. Wydałem w tym okresie trzy płyty. Nazywam je nieformalnie trylogią lemowską, ponieważ pierwsza z nich “Summa Technologiae” to bezpośrednie nawiązanie do jednego z największych dzieł Stanisława Lema, a pozostałe dwie są jej konsekwentnym przedłużeniem.
- Stworzyłeś muzykę inspirowaną naukową fantastyką, napisałeś poradnik młodego astronoma, nagrałeś też płytę ”Music for Stargazing”, czyli muzykę do obserwowania gwiazd. Piszesz książki i nagrywasz płyty dla tej samej publiczności?
- To wszystko się ze sobą zazębia. Muzyka elektroniczna kojarzona jest przede wszystkim z przestrzenią, kosmosem, z tajemniczymi dźwiękami. Ona uczy pokory i zmusza do odpoczynku. Trzeba zamknąć balkon, zamknąć okna, zgasić światło, usiąść wygodnie z czymś do picia, czy z cygarem i dać się ponieść. Tak muzyki słuchają audiofile. Gdy jeździłem na zloty astronomiczne, to 90 proc. ludzi w samochodach miało płyty Vangelisa, Tangerine Dream, Klausa Schulze, Jeana-Michela Jarre, Marka Bilińskiego, Józefa Skrzeka itp. Zjazdy miłośników fantastyki naukowej nie różnią się specjalnie pod tym względem. Moim zdaniem tym wspólnym mianownikiem jest tutaj astronomia, kosmos, wielkie zagadki i pytania o sens tego wszystkiego. Mój przyjaciel prof. Maciej Mikołajewski z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu powiedział kiedyś, że ta dziedzina nauki ma ogromny potencjał kulturotwórczy. Człowiek zawsze patrzył w niebo, całe nasze życie jest w nim zawarte. Mieszkamy na Ziemi, która jest jednym z ciał niebieskich i orbituje wokół Słońca. Słońce jest gwiazdą i częścią galaktyki Drogi Mlecznej i tak dalej. Astronomia jest inspiracją dla poetów, pisarzy i kompozytorów. Była nauką jeszcze przed wymyśleniem matematyki, czy chemii.
- Poza muzyką i pisarstwem pracujesz także w Polskiej Agencji Kosmicznej. Jak wygląda twoja praca?
- Nigdy nie myślałem, że w Polsce powstanie Polska Agencja Kosmiczna (POLSA), a nawet jeśli, to byłem przekonany, że jej siedziba będzie umiejscowiona w stolicy, a nie tutaj na Pomorzu. Pewnego dnia znalazłem w Internecie ogłoszenie, że POLSA szuka pracowników. Napisałem list motywacyjny i zaproszono mnie na rozmowę. Dzień, czy dwa przed nią zostałem poproszony przez TVP Gdańsk, aby skomentować jakieś wydarzenie, które dzieje się na niebie. Mój przyszły szef zobaczył mnie wtedy w telewizji i powiedział coś w stylu ”Patrzcie, to ten człowiek, który tutaj jutro przyjdzie w sprawie pracy. Ja chcę go mieć!”. Kiedy już się tam pojawiłem, rozmowa okazała się być bardzo fajna i na dużym luzie. Kilka tygodni później zostałem zatrudniony w Departamencie Edukacji Polskiej Agencji Kosmicznej. Właśnie wczoraj wróciłem z konferencji w Toruniu, gdzie opowiadałem o projekcie Future Space, w którym napisałem z koleżankami i kolegami kilkanaście skryptów lekcyjnych dla nauczycieli w szkołach średnich, żeby mogli wprowadzać ponadprogramowe treści związane z technologiami satelitarnymi i astronomią. Ważne jest, aby takie treści zaczęły się pojawiać w szkołach, bo obecne podstawy programowe, wymagają mocnego odświeżenia. Organizujemy też różnego rodzaju sympozja, konferencje, cykle wykładów. W tym roku odbędzie druga edycja Studenckiej Konferencji Kosmicznej - SKK Wrocław 2022. Jako POLSA podlegamy pod Ministerstwo Rozwoju i Technologii, więc jesteśmy pośrednikiem między biznesem a światem nauki w Polsce. Staramy się ze sobą kojarzyć przedsiębiorców, którzy chcą w tym sektorze działać, z uczelniami, które produkują specjalistów. To jest mniej więcej ta działka, za którą odpowiadamy.
- Jak udaje ci się to wszystko łączyć?
- Nie ukrywam, że naturę mam raczej neurotyczną, ale, paradoksalnie, biorę na siebie sporo rzeczy, czasem za dużo. To też ma swoje konsekwencje. Muszę wtedy odpocząć. Pomaga mi w tym np. literatura, ponieważ wymaga ona całkowitego skupienia i odcięcia się od świata zewnętrznego. Jest też muzyka i astronomia, których nie da się robić w pośpiechu, w tej szalonej gonitwie współczesnego człowieka.
- Na koniec, co byś powiedział młodym osobom, które, tak jak ty, mają dużo zainteresowań - muzykę albo astronomię - i nie wiedzą, w którą stronę pójść?
- Jeśli w ogóle mogę być jakimś autorytetem w tej sprawie, to przede wszystkim trzeba sobie zadać pytanie ”Czy mam jakąś pasję?”. Jeśli mam, to wspaniale, a jeśli nie mam, to najwyższy czas to zmienić. Życie ma się tylko jedno i trzeba znaleźć na nie swój indywidualny sposób. Bez głębokiej fascynacji jakimś tematem trudno jest zrezygnować np. z wyjścia na piwo, czy innych przyjemnych rzeczy, bo trzeba przecież ćwiczyć na instrumencie, czy dźwigać po bezdrożu ciężki teleskop. A trzeba ćwiczyć, trzeba się dokształcać, samodoskonalić. Żył kiedyś pewien XVIII-wieczny uczony, Thomas Young, o którym mówiono, że był ostatnim, który wiedział wszystko. Teraz takich ludzi już nie ma, ponieważ pękłaby im głowa od nadmiaru informacji. Trzeba swoje pasje rozplanować tak, żeby nie mieć ich za dużo, bo inaczej nie będziemy w stanie im sprostać. Poradziłbym też, że jeśli ma się jakąś fascynację, to trzeba w nią wejść mocno. Jeździć na zloty, czytać fora internetowe, szukać informacji i specjalistów. Nikt za nas tego nie zrobi. Współczesny świat to informacyjna dżungla, ale nie chcę, żeby zabrzmiało to darwinistyczne, że w tej dżungli przetrwają tylko najsilniejsi. Po prostu mamy tyle możliwości samorealizacji i samodoskonalenia, że w zasadzie tylko od nas zależy, czy i jak sobie ten przysłowiowy amerykański sen zrealizujemy. Od pucybuta do milionera, czy od chłopaka z Elbląga do kogoś, kto nagrał ponad dwadzieścia parę płyt, spotyka się z zawodowymi astronomami i pracuje w Polskiej Agencji Kosmicznej. Wydaje się, że jeśli ktoś tak na mnie spojrzy, to chyba mógłbym być takim źródłem inspiracji. A żeby nie było tak patetycznie, jestem normalnym człowiekiem, który ogląda durne seriale, kibicuje polskim piłkarzom i siatkarzom, i, co bardzo ważne, bardzo lubi pójść z kolegami na piwo.
Przemysław Rudź