Studiowałam w najgorszym możliwym momencie

Magdalena Grzebałkowska

Magdalena Grzebałkowska. Fot. Łukasz Głowala

Magdalena Grzebałkowska, reporterka, autorka biografii ks. Jana Twardowskiego, Tomasza i Zdzisława Beksińskich oraz Krzysztofa Komedy. Laureatka wielu nagród dziennikarskich i literackich m.in. za książkę „1945. Wojna i pokój”

Zacznijmy od standardowego pytania: dlaczego UG i dlaczego historia?

UG dlatego, że mieszkałam 15 minut na piechotę od uniwersytetu. Rozważałam inne uczelnie. Strasznie chciałam studiować archeologię, to było moje marzenie, ale była w Toruniu. Dla mnie to była za duża odległość. Zawsze wszędzie miałam blisko – najdalej do liceum do Sopotu.

Chciałaś być archeologiem jak Indiana Jones?

Tak – od dzieciństwa marzyłam o archeologii śródziemnomorskiej i byłam pewna, że będę się zajmować piramidami. Profesor Mrozek na pierwszym roku wyleczył mnie z miłości do Starożytności jednoznacznie. A historia dlatego, że to był jedyny przedmiot przez wszystkie lata nauki, oprócz polskiego, który nie sprawiał mi żadnych trudności. Jakoś tak miałam w głowie mojej, że historia mi się po prostu sama zapamiętywała. Wiadomo – dat trzeba było się nauczyć, ale historię jakoś tak lubiłam. Miałam świetną historyczkę w podstawówce. Ona była dosyć niesprawiedliwa wobec uczniów. Taka nauczycielka starej daty, ale jakoś genialnie nas uczyła i ja bardzo ten przedmiot lubiłam. Pamiętam jak w czwartej klasie podstawówki zaprosiła archeologów a potem kazała napisać wypracowanie pt. „Kim chce być w przyszłości i dlaczego archeologiem”. Naprawdę, przysięgam. A ja bardzo chciałam być tym archeologiem. A historię wybrałam bo to było po prostu najłatwiejsze. Nie jestem z rodziny, która miała tradycje uniwersyteckie. Jeszcze w trzeciej klasie w ogóle nie za bardzo orientowałam się o co chodzi w tych studiach, na czym polega to studiowanie. Np. w pierwszej i drugiej klasie liceum byłam pewna, że nie mam szans na studia ponieważ wydawało mi się, że studiowanie to taki wyższy poziom liceum, że będzie trudniejsza matematyka, że będzie więcej zajęć z historii jeżeli wybiorę historię, ale ta matematyka będzie. No to gdzie – ja na studia – jeżeli z matematyki co roku przepychali mnie z trudem?

Zdawałaś egzamin pisemny i ustny na studia?

Tak, pisałam egzaminy i miałam to szczęście, że miałam genialnego polonistę w liceum – pan profesor Łukasiak, niestety już nieżyjący, który uczył nas polskiego ucząc nas historii jednocześnie – np. kiedy uczył nas genezy jakiegoś utworu to nakładał na to dzieje Polski. To było coś genialnego. A oprócz tego miałam świetną historyczkę. I oni świetnie uczyli. To był 1991 rok i wypadała rocznica uchwalenia Konstytucji 3 Maja więc wiadomo, że tym tropem pójdą na maturze i na egzaminach na studia. Z mojej klasy 3 osoby szły na historię – w tym też na literę „G” - Mikołaj Gładysz bardzo dobrze uczący się chłopak, który siedział na egzaminach koło mnie i myślałam, że będę od niego ściągać, ale temat mi tak podszedł, że zdałam pisemny bez problemu. Z trudem przebrnęłam przez ustny, dlatego że: po pierwsze opalałam się na balkonie w czasie nauki (i poszłam na egzamin kompletnie czerwona jak burak od tego opalania), po drugie: spojrzeli na tym egzaminie na wyniki egzaminu ustnego: wybitnie…

No tak – to trzeba zadać odpowiednio wybitne pytania…

Tak - dali mi 3 pytania: 1. Walka cesarstwa z papiestwem o inwestyturę – to miałam „obcykane”, jak wszystko do końca XIX wieku. Odpowiedziałam więc błyskotliwie. Po czym – drugie pytanie miałam o NATO – nic nie wiedziałam, nic kompletnie. Pan z litości w komisji egzaminacyjnej mówi w końcu: „proszę pani – jakie hełmy mają żołnierze NATO?” A ja: „jak oni tak niosą pokój to pewnie kolor nadziei – zielony?”. A trzecie pytanie, na które też nic nie wiedziałam - było o kampanię Piłsudskiego. A ja umiałam tylko do końca XIX wieku. Przez to słońce i takie ogólne rozluźnienie w ogóle nie nauczyłam się XX wieku. I ta walka cesarstwa z papiestwem mnie uratowała i dostałam się.

A potem - zderzenie wyobrażeń o studiowaniu z rzeczywistością?

Już wiedziałam, że będzie historia i przedmioty „historiopodobne”. Nie wiedziałam, że będą takie przedmioty jak logika, statystyka. No – helloł!

To jednak ta matma była.

No tak! To było oszustwo. Z trudem zdałam na trójkę. Najgorszy był pierwszy rok, bo nikt nas nie uczył jak mamy się uczyć jako studenci. Ś.P. profesor Mrozek miał wykłady, które czytał z pokruszonych ze starości kartek z lat 60. On był już zmęczony, wypalony zawodowo. Myśmy gadali na tych zajęciach, przeszkadzali. Pamiętam kilku kolegów, którzy nie przeszli na następny rok, pijących piwo w ostatnich rzędach na auli, na tych zajęciach. To był duży rok – sześćdziesiąt osób więc mogli się ukryć na tej auli i się upijali na tych zajęciach a prof. Mrozek beznamiętnym tonem czytał te swoje notatki. On powiedział na początku roku, że na egzaminach zawsze dwadzieścia pięć procent roku uwala choćby nie wiem co. No i najgorsze było to, że nie było egzaminów w połowie roku tylko cała Starożytność była na końcu roku. No i kto jest to w stanie ogarnąć! Nikt. Ja, w każdym razie, nie byłam. Zaczęłam się uczyć jak do matury – grzecznie, chronologicznie, od początku i do egzaminów dojechałam do początków Rzymu. I pamiętam jak dziś – do niego się wchodziło po trzy osoby i losowało pytania i na kartce były trzy pytania. Te kartki, tak myślę, też były z lat 60. W Starożytności niewiele się zmieniło od tej pory więc on nie wkładał w to żadnych chęci. Podobno był towarzysko fantastycznym człowiekiem. Chodziły plotki, że pisze kryminały do pseudonimem, ale jako wykładowca od Starożytności nie pokazywał tego. A ja naprawdę kochałam Starożytność. Z miłości do jednego chłopaka, w którym się kochałam w liceum, a który był wybitnym historykiem, wkuwałam żywoty cesarzy rzymskich, żeby go zaczepić na dużej przerwie i zapytać: „- Rafał – a co sądzisz o Oktawianie?”. I Rafał tak pięknie o nich mówił. Więc można kochać Starożytność, a prof. Mrozek potrafił to zabić. Wiadomo, że pasją prof. Mrozka były pochówki galijskie oraz moneta w starożytności. Z tego trzeba się było obkuć. Ja się za bardzo nie obkułam i miałam trzy pytania – na pierwsze umiałam odpowiedzieć i tego akurat nie pamiętam. Aha – na egzamin poszłam w okularach zerówkach, bo wydawało mi się, że w okularach zrobię wrażenie bardziej inteligentnej. Ale profesor nie był taki głupi. Wstawiając mi dwóję do indeksu powiedział „okulary też pani nie pomogą”. Drugie pytanie miałam o monetę: różnica między monetą kreteńską a monetą jakąś tam. Potem okazało się, że na jednej monecie rydwanem zaprzężonym w delfiny powoził Neptun a na drugiej był Zeus. Czy tam - raz były konie a raz delfiny. Nie pamiętam. Przed egzaminem wszyscy wkuwamy, wkuwamy, wkuwamy - aż miałam dość i mówię – nie wkuwam więcej. A ktoś powiedział: Aecjusz, Aecjusz. Ja, że już nie chcę słyszeć o żadnym Aecjuszu. I co losuję na egzaminie?

Aecjusza!

Oczywiście. Tylko pytanie – kim lub czym był Aecjusz? Nawet tego nie wiedziałam. Nie doszłam do tego. I kombinuję: Bitwa pod Aecjuszem? A może Aecjusz to jakiś cesarz, do którego nie dotarłam? A może to jakiś filozof? Nie – okazało się, że Aecjusz to był ostatni wojownik rzymski, który walczył z Hunami, ale dowiedziałam się o tym wychodząc. I tak miałam całe wakacje zmarnowane, bo spałam praktycznie z „Jaczynowską” – takim grubym podręcznikiem do historii starożytnej. Zaliczyłam w kampanii wrześniowej – ewidentnie z litości postawił mi tróję. Przestałam kochać Starożytność a roiło mi się, że napiszę pracę magisterską ze Starożytności. Wróciłam do niej tylko raz na objeździe naukowym jak zrobiliśmy sobie rzymską imprezę w internacie. Załamana woźna tego internatu cały czas dzwoniła dzwonkiem, żeby nas zagłuszyć… Potem na studiach jakoś tam poszło. Nawet zaczęłam się dobrze uczyć i miałam stypendium naukowe. Nie wiem jakim cudem.

Jaką miałaś specjalność? Archiwistykę?

Tak, archiwistykę. Wybrałam tak na wszelki wypadek, żeby – jak już będę bardzo głodna i biedna nie kusiło mnie, żeby uczyć w szkole.

Nauczyłaś się dzięki temu np. szukać źródeł co pomogło Ci w pracy reporterskiej i w pisaniu książek?

Nie. Niczego się nie nauczyłam. Ale archiwistyka jest cudowna, bo fajnie jest grzebać w starych papierach, ale wpuszczanie studentów do archiwum jest jak wpuszczanie szczeniaka do pomieszczenia pełnego nowych butów. Myśmy tam siali zniszczenie. Zwłaszcza na stażu – pamiętam to do dziś – w archiwum w Gdańsku. To było nawet i ciekawe. Do dziś znam słowo „scontrum”, pisane przez „c”, umiem założyć inwentarz. Potem byliśmy na stażu w archiwum pod Szczecinem i tam zakładałam inwentarz mleczarni. Więc naprawdę bardzo ciekawe jest życie archiwisty. Ale – wracając – wpuszczono nas do archiwum w Gdańsku i kazano nam spisywać ze spisów w ramach zajęcia nas czymkolwiek: jak ludzie przyjeżdżali do Gdańska w 45 roku – to wpisywano ich do różnych ksiąg. Wpisywali ich półanalfabeci, nie umiejący specjalnie pisać. A potem kolejni półanalfabeci, czyli studenci wpisywali to do komputera: „- Ty, co tu jest napisane – Kowalski? – Nie Koźniewski. – A, dobra – Koźniewski.” Nie znajdziesz dzisiaj żadnych swoich przodków, którzy tu przyjechali, ponieważ myśmy tak to powpisywali, że nie ma to żadnej wartości. Mam wiec nadzieję, że ktoś wraca dzisiaj do tych ksiąg i to porządnie odcyfrowuje. Ja lubię archiwa, tą atmosferę. Lubię być w IPNie, grzebać w tym wszystkim. Ale myślę, że mam tak osobniczo – zawsze lubiłam bibliotekę.

Za ciszę czy za to, że możesz bezkarnie grzebać w czyim życiu?

Za to, że możesz bezkarnie grzebać w czyiś losach i że odkrywasz różne fajne rzeczy – te zapiski na marginesach. Za to, że dochodzisz do czegoś do czego zwykły człowiek dojść nie może, bo mu się nie chce, nie ma potrzeby. Bardzo to lubię w archiwach. A w mojej pracy archiwa są na porządku dziennym. Ludzie mnie często pytają czy właśnie archiwistyka tak wpłynęła na mnie i mówię, że nie – bo biolog, który będzie pisał książkę, jeśli będzie potrzebował – też pójdzie do archiwum i się tam odnajdzie. Ludzie zwykle podchodzą do tego tak, że archiwum to nuda. A ja: O – dzisiaj archiwum – cudownie!

Wspomniałaś, że studia przeszłaś w sumie bezboleśnie po pierwszym roku…

Tak. Miałam w sumie jeszcze jedną dwóję u prof. Tadeusza Stegnera i to było bardzo niesprawiedliwe, ale to nie jest jego wina, ponieważ to był XIX wiek, który naprawdę bardzo lubię i byłam z niego obkuta. Ale wyobraź sobie, że prof. Stegner oprócz tego, że zadał materiał na egzamin, zadał też dziesięć lektur, które trzeba było przeczytać. Przeczytałam dziewięć, a jednej nie przeczytałam. I którą wylosowałam? Tą dziesiąta oczywiście. I na wszystkie pytania odpowiedziałam, ale dostałam dwóję. Pod tym względem był bezwzględny. Odesłał mnie na wrzesień. A nasza koleżanka Ania, która była też obkuta, ale nie przeczytała żadnej książki i ktoś jej opowiedział „Historię kina” na korytarzu – wylosowała tę książkę i zdała. No nie jest to wina prof. Stegnera – takie miał zasady, ale rozumiesz – jaki pech! Ale tak poza tym nigdy nie byłam studentką piątkową, nie byłam specjalnie ambitna, nie należałam do żadnych kółek. Moim zdaniem studiowałam w najgorszym możliwym momencie do studiowania, bo upadła komuna i już się skończyły profity, które ludzie mieli za komuny - np. różne rodzaje wf-u. Myśmy mieli jeden rodzaj wfu jak w szkole. W dodatku było to tak idiotycznie zorganizowane, że trzeba było dojeżdżać na Kładki. Godzinę jazdy na Kładki, żeby pobiegać dookoła sali i powrót - następną godzinę na Przymorze na zajęcia. A nam opowiadali starsi studenci, że kiedyś była jazda konna, łyżwiarstwo, siatkówka, strzelectwo. Trenowałam strzelectwo sportowe w liceum i myślałam, że w tym się odnajdę na studiach. A tu nic. Wszystko zlikwidowali w ramach oszczędności. Czyli to były te straty, a jeszcze nie było profitów, które są teraz – Erasmusa, wyjazdów i wymiany zagranicznej. Myśmy byli w takiej czarnej dziurze okresu przemian. Kulały też te chóry, kultura studencka, bo to było wówczas bardzo niedofinansowane. I właściwie jedyną rozrywką, którą mieliśmy, oprócz uczenia się, były imprezy. Non stop więc imprezowaliśmy. Pięć lat właściwie przeimprezowałam.

Nie mieszkałaś w akademiku?

Niestety nie, ale bardzo blisko. Zresztą u nas na roku koleżanka miała własne mieszkanie, które rodzice kupili jej w Gdyni. Co to był za problem wtedy dojechać na Oksywie. Jej sąsiedzi nas szczerze nienawidzili. Ale jakoś tam wszyscy szliśmy do przodu. I ja cały czas tą historię lubiłam. Wybitnym wykładowcą był prof. Śliwiński, który był pre- nowoczesnym wykładowcą. Nie wiem jak dzisiaj wykładają, ale nam np. zawsze mówiono np. że Norman Davis jest „be”, bo było za bardzo reporterskie. A to było jedyne ciekawe do czytania. I właśnie profesor Śliwiński tak to Średniowiecze opowiadał z anegdotami, ale jednocześnie przekazując nam wiedzę. Był fantastyczny. Świetne wykłady miał prof. Mikos. U niego pisałam pracę magisterską. Chciałam robić magisterkę o czymś innym i zapisałam się na seminarium do prof. Wacława Odyńca. Przecudownego człowieka, ale po kilku seminariach odkryłam, że u niego nie napiszę nigdy magisterki, bo nie doszliśmy nigdy do sedna o czym powinnam pisać – a chciałam pisać na temat: „Gry i zabawy szlachty polskiej w XVIII wieku”. Bardzo mi to pasowało, ale musiałam się z bólem serca wypisać od prof. Odyńca, bo ja potrzebuję nad sobą bata a nie „Wacia” – jak sam do nas o sobie mówił. Ostatnie wolne miejsce było u prof. Mikosa, a on XX-lecie wykładał fantastycznie. Natomiast ta praca magisterska mnie nie pociągała, ale ją napisałam. Tematem była „Polonia sopocka w latach 33 – 39”. I na tym seminarium było śmiesznie, bo co czytałam rozdział pracy to prof. Mrozek mówił: „pani Grzebałkowska, ale pani to pisze jakby była pani dziennikarką. Bardziej naukowo niech pani pisze!” No i wykrakał.

Czy jeszcze w czasie studiów, skoro wybrałaś historię, zanim poczułaś, że musisz pisać – myślałaś co będziesz po tych studiach robić? Skoro nie chciałaś być nauczycielką?

Ja zawsze chciałam pisać i być dziennikarką, ale wtedy wydawało mi się, że to jest możliwe tylko jak się skończy studia dziennikarskie. Jeszcze miałam takie myślenie postkomunistyczne, że podstawą są znajomości. Przez siedem miesięcy na drugim roku pracowałam jako recepcjonistka w kasynie i wiedziałam, że zawsze jakaś praca będzie. To były takie czasy, że nie pytało się: CZY dostanę etat, ale KIEDY go dostanę. Szło się do pracy i po trzech miesiącach próbnego dostawało się z automatu etat. Wszędzie. I tak miałam etat w kasynie, miałam etat w Głosie, etat w Wyborczej. Inne czasy. W czasie studiów marzyłam o dziennikarstwie, ale myślałam, że być może będę pracować w archiwum. Wtedy otwierały się takie archiwa prywatne. I to było strasznie nudne, bo się gromadziło archiwa zakładów pracy i spisywało się je. Myślałam, że może to, ale jednak bardzo chciałam pisać.

I zostałaś dziennikarką i pisarką.

Pierwsza redakcja to był Głos Wybrzeża. Zawsze chciałam być dziennikarką, ale wydawało mi się, że to jest nieosiągalne. Że nie można przecież ot tak - pójść do redakcji i się zgłosić. Popytałam w mojej rodzinie czy nie znają kogoś w jakiejś gazecie. Moja ciocia znała kogoś kto znał Marka Formelę. I on powiedział, żebym przyszła. Pisałam już w Gazecie Uniwersyteckiej. I to było fajne. Pierwszy temat, na który pisałam to: „Czy istnieje kultura studencka?”. Podstawowy temat, który pisze każdy początkujący.

A jak trafiłaś do Gazety Uniwersyteckiej - zgłosiłaś się sama?

Tak. Poszłam z Tomkiem Kotem (dziennikarz, wydawca gazety "Kuryer Sopocki"), żeby było mi raźniej. Bardzo fajni ludzie prowadzili tą gazetę. Szefem był chyba Tadeusz Zaleski. Dla mnie to było jak przestąpienie progów czegoś boskiego. U mnie na roku chłopacy założyli gazetę „Per contra” i chciałam pisać tam. Bo ja w ogóle bardzo chciałam pisać. I napisałam artykuł o tym, że dziekan niesprawiedliwie rozdziela stypendia socjalne. Miałam pewne swoje obserwacje i opisałam to. Dziekan pewnie je rozdzielał zgodnie z zasadami. Właściwie to oni mi tego tekstu nie przyjęli do druku, ale jeden z kolegów zaniósł uprzejmie dziekanowi jak donos i dziekan wyszedł na korytarz i nakrzyczał na mnie strasznie, m.in. że mnie wyrzuci ze studiów. Tak swoją drogą to pewnie beznadziejny był ten artykuł. No i tak po studiach w końcu trafiłam do Głosu. Założyłam okulary, bo wydawało mi się, że dziennikarki noszą okulary – co zresztą jak widać jest prawdą. Założyłam marynarkę w kratkę i dżinsy, bo wydawało mi się, że dziennikarki tak się noszą. Zaniosłam plik moich artykułów z Gazety Uniwersyteckiej i myślałam, że naczelny je przyjmie, w wolnym czasie przeczyta i zadzwoni: tak lub nie.

A on ci pewnie kazał od razu iść robić materiał?

On ten plik przekartkował i zapytał czy wiem co to jest Głos Młodych? Ja, że nie. Na to on: - to mianuję cię szefową Głosu Młodych. Masz zorganizować za tydzień pierwsze kolegium Głosu Młodych. I jakoś wtedy zostałam. I taka wtedy była szkoła życia w Głosie Wybrzeża, że potem mnie już nic nie dziwiło.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała: Magdalena Nieczuja – Goniszewska