O burzliwej drodze od studenta do prezesa FNP opowiada prof. dr hab. Maciej Żylicz, absolwent UG i były Prorektor ds. Nauki naszej Uczelni.
Marcel Jakubowski: - Skończył Pan szkołę średnią o profilu sportowym w oddalonej od Gdańska o prawie 500 km Zielonej Górze. Co spowodowało, że wybrał się Pan na nasz uniwersytet, a w dodatku niezwiązaną ze sportem fizykę?
- To było trochę na odwrót. Urodziłem się w Gdańsku. Kiedy miałem rok, moi rodzice przeprowadzili się do Wrocławia i tam przez 17 lat mieszkali. Po roku 69’ wrócili do Gdańska. Do Zielonej Góry pojechałem, ponieważ moje wyniki sportowe (trenowałem skok wzwyż) były na tyle dobre, że zaproszono mnie, abym ucząc się w VII Liceum Ogólnokształcącym w klasie sportowej, dalej intensywnie trenował lekką atletykę.
- A skąd zmiana dziedziny? Czemu postanowił Pan nie kontynuować kariery sportowej?
- W połowie trzeciej klasy szkoły średniej już w Zielonej Górze miałem poważną kontuzję kolana. Musiałem zrewidować swoje plany. Na UG studiowałem dwa kierunki - zacząłem od fizyki, a po roku, w ramach studiów indywidualnych, rozpocząłem także biologię. Pod koniec studiów, kiedy planowałem zapisać się jeszcze na matematykę, mój opiekun naukowy prof. Karol Taylor powiedział mi, że to już przesada. Wytłumaczył, że najważniejsze jest, by zrobić dobry doktorat, nieważne, ile kierunków ma się na koncie. Ostatecznie ukończyłem fizykę, byłem bliski ukończenia biologii, a matematykę zostawiłem i zabrałem się za doktorat.
- Dlaczego akurat wybrał Pan fizykę?
- W liceum lubiłem i uczyłem się tylko fizyki i matematyki (uczestniczyłem nawet w olimpiadach fizycznych, choć bez sukcesu). Nie przykładałem się do innych przedmiotów. Jestem dyslektykiem, a w tamtych czasach nie było to traktowane z wyrozumiałością. Miałem też wybór, żeby pójść na AWF (z moimi wynikami mogłem się tam dostać bez egzaminu), ale po kontuzji kolana stwierdziłem, że to nie jest odpowiednia droga. Została mi fizyka. Ludzie niezwykle zdolni we wszystkich kierunkach mają ogromny wybór. Ja takiego wyboru nie miałem.
Doświadczenie sportowe dało mi bardzo dużo w mojej karierze naukowej. Uprawiając sport wyczynowy musiałem codziennie trenować oraz, co ważne, nauczyć się przegrywać. Tak samo jest w nauce. Doświadczenia nie wychodzą i trudno jest je powtórzyć. To bardzo frustrujące. W przypadku biologii molekularnej, którą w końcu zacząłem się zajmować, ok. 90 proc. doświadczeń jest nieudanych, 10 proc. wychodzi, a z tego może 1 proc. nadaje się do opublikowania, tzn. przynosi jakieś nowe odkrycia czy wnioski. Zatem dyscyplina sportowa w nauce się przydaje.
- Po magisterce zdecydował się Pan zostać i pisać doktorat, ale - na Akademii Medycznej. Dlaczego?
- W trakcie studiów działałem w opozycji, przez co nie mogłem pracować nad doktoratem na Uniwersytecie Gdańskim. Wybrałem Akademię Medyczną - podlegała ona resortowi zdrowia, a uniwersytet – resortowi edukacji i ubecy nadzorujący obie uczelnie nie komunikowali się ze sobą na temat studentów. Dzięki temu brakowi przepływu informacji formalnie przyjęto mnie na studia doktoranckie na Akademii Medycznej w Gdańsku, ale nadal pracowałem nad doktoratem w zespole prof. Karola Taylora na Uniwersytecie Gdańskim.
- Czy rozpoczynając studia, planował Pan zostać na uczelni?
- Tak naprawdę chciałem zostać nauczycielem. Później aspiracje rosły - myślałem o pracy nauczyciela akademickiego, ale aby to zrealizować, musiałem zrobić doktorat. Pracę magisterską zrobiłem z biofizyki, a doktorat z biochemii - biologii molekularnej wirusów. Z kolei moja habilitacja dotyczyła biologii molekularnej.
- Niedługo potem rozpoczął Pan pracę na Uniwersytecie Gdańskim. Czy próbowano Panu utrudnić jakoś tę drogę?
- Od 1973 r. działałem w opozycji, jednak pod koniec lat 70. musiałem się trochę wyłączyć z tych aktywności, aby móc skończyć doktorat. Później z kolei (po sierpniu 1980 r.) zaniedbałem naukę i zabrałem się za tworzenie Solidarności w Uniwersytecie Gdańskim. Byłem wiceprzewodniczącym, a później przewodniczącym Komisji Zakładowej NSZZ Solidarność. To było ogromne obciążenie. Naukowo od 80 do 82 roku niewiele niestety zrobiłem. Zidentyfikowałem jedynie produkty genów kodujących białka szoku termicznego (tę tematykę kontynuowałem przez następne 40 lat). Zresztą na początku mojej kariery w UG byłem zatrudniony na etacie technicznym. Nie chciano, żebym uczył studentów. Dopiero pod koniec 1980 r. z pracownika technicznego zostałem od razu awansowany na adiunkta. Później przyszedł stan wojenny i moja kariera zawisła na włosku. Po moim powrocie do Polski, po kilku latach pracy naukowej w Stanach, próbowano zastopować moją habilitację (negatywna opinia PZPR). W końcu jednak została ona zaakceptowana, ale odmówiono mi bycia docentem. Musiałem wtedy złożyć przysięgę przed Senatem UG, więc ją złożyłem, ale ze zmienionym przeze mnie tekstem. Odmówiłem składania przysięgi na socjalizm realizowany w PRL. Porównałem ustrój stworzony przez Stalina do ustroju narodowego socjalizmu w Niemczech w latach 30 i powiedziałem, na co mogę złożyć przysięgę: na ustrój dający obywatelom wolność (ograniczoną wolnością innych obywateli), taki, który obywatele darzą zaufaniem. Na oczach Senatu podpisałem dokument, że przysięga została złożona. Nikt mi nie przeszkodził, dopiero później rozpętała się awantura.
- Czy przewodniczył Pan strajkowi pracowników i studentów wywołanemu wprowadzeniem stanu wojennego. Nie bał się Pan o siebie i o nich?
- Bałem się. Ta odpowiedzialność była duża. Miałem 29 lat, czyli byłem niewiele starszy od studentów biorących udział w strajku. Czym innym jest ryzykować swoim własnym życiem i karierą, a czym innym - podejmować ryzyko, którego konsekwencje odczują studenci, za których odpowiadam. Jako przewodniczący zabroniłem studentom wychodzić po godzinie policyjnej i rozdawać ulotki. Oni i tak to robili.
Andrzej Radajewski w trakcie koncertu na spotkaniu „Niepokonani".
- Ostatnio na Uniwersytecie Gdańskim odbyło się spotkanie uczestników strajku “Niepokonani”. Jeden z obecnych Andrzej Radajewski przyznał, że został wtedy skazany na trzy lata więzienia za posiadanie 15 ulotek.
- Tak. Ja byłem w opozycji dużo dłużej niż większość strajkujących studentów (od 1973 r.), w związku z tym wiedziałem, jakie są konsekwencje takiej działalności. Groziła im karna kompania i „zsyłka” do wojska. Dwa lata z głowy lub proces sądowy, jak w przypadku Andrzeja Radajewskiego. Takie było ryzyko. Pod koniec trzeciego dnia strajku (licząc od momentu ogłoszenia stanu wojennego) dostałem informację, że w Stoczni Gdańskiej nie ma prawie nikogo i że mam przenieść tam studentów. Nie zgodziłem się. Według mnie to byłoby nierozsądne posunięcie - w sytuacji kiedy w stoczni prawie nie było stoczniowców, mieliśmy zastąpić ich studentami? Po burzliwej dyskusji wewnątrz komitetu strajkowego postanowiliśmy zawiesić strajk. Część studentów mimo wszystko udała się do stoczni.
- W trakcie majowej konferencji Narodowej Agencji Wymiany Akademickiej na UG wspominał Pan, że przebywał na uchodźstwie. Czy miało to związek z Pana uczestnictwem w strajku uczelni?
- Tak, po zakończeniu strajku nie wróciłem do domu, tylko się ukrywałem. Pomagałem w stworzeniu podziemnej Solidarności na Uniwersytecie Gdańskim. Organizowałem fundusze dla rodzin internowanych oraz rodzin pracowników zatrudnionych przez Solidarność, którzy z dnia na dzień utracili pracę. Dobrze zrobiłem ukrywając się, bo funkcjonariusze UB parokrotnie przychodzili w nocy do różnych domów, w których mogłem przebywać, sprawdzając, czy mnie nie ma. Dowiedziałem się wtedy od mojego profesora, że jeśli się ujawnię, będę mógł wyjechać za granicę. W związku z tym po paru miesiącach ukrywania się wróciłem do pracy i złożyłem papiery na wyjazd do Stanów, z którym zwlekałem przed stanem wojennym ze względu na moje zobowiązanie wobec Solidarności. Po pewnych kłopotach, opisanych przez mnie w wywiadzie przeprowadzonym przez Andrzeja Kobosa (Po drogach uczonych: z członkami Polskiej Akademii Umiejętności rozmawia Andrzej M. Kobos, tom 2, Polska Akademia Umiejętności), paszport otrzymałem, wiedząc, że będę miał trudności z powrotem do Polski.
- Co Pana przyciągnęło z powrotem do Polski?
- Pracując w Stanach czułem się do pewnego stopnia dezerterem. Moi koledzy nadal walczyli z komuną, a ja w luksusowych warunkach robiłem to, co najbardziej lubię - pracowałem naukowo. Na początku mojego pobytu w USA robiłem postdoca w Utah, później pracowałem w Stanford University, skąd zaaplikowałem i wygrałem konkurs na stanowisko profesora w Utah University. Po paru latach pracy dostaliśmy wraz z moim przyjacielem prof. Costem Georgopoulosem nagrodę w postaci automatycznego przedłużenia naszego grantu NIH o kolejne pięć lat. Po zakończeniu stanu wojennego w Polsce, kiedy nie groził mi już wyrok za prowadzenie strajku w czasie jego trwania, postanowiłem wrócić do Polski. Otrzymałem wtedy możliwość przeniesienia (w ramach współpracy) części pieniędzy z grantu NIH do jednego z Instytutów Maxa Plancka, ale ostatecznie korzystałem z tych środków pracując po powrocie do Polski w Uniwersytecie Gdańskim. Najczęściej odbywało się to w ten sposób, że zaprzyjaźniony dyrektor Instytutu przyjeżdżał do nas dużym samochodem pełnym odczynników. Dzięki takiej pomocy byłem w stanie stworzyć w UG swój własny zespół naukowy. To właśnie wtedy udało nam się osiągnąć największe naukowe sukcesy, zrekonstruować in vitro system inicjacji replikacji DNA wirusa labda i pokazać, że białka szoku termicznego, nad którymi pracowałem w USA, mają aktywność białek opiekuńczych. To było w latach 88-91.
- Potem, od 1991 r. był Pan Prorektorem ds. Nauki Uniwersytetu Gdańskiego. Jak wyglądała sytuacja naukowców polskich w okresie transformacji?
- Po pierwsze cała nauka w Polsce była potworne niedofinansowana. Odczynniki dostawało się po pół roku od momentu zamówienia. Nie było wymienialności złotówek na dolary. Nawet nie marzyliśmy o zakupie nowej aparatury, bo mieliśmy kłopoty nawet z reperowaniem starej. System grantowy nie istniał. Zupełna degrengolada. My w moim zespole mogliśmy pracować tylko dzięki temu, że dostawaliśmy walizki pełne odczynników z Niemiec i ze Stanów. Drobną aparaturę przywiozłem do Polski jako mienie przesiedleńcze (płacąc prywatnie za jej przesłanie). Zatrudniłem wspaniałych, pełnych zapału młodych doktorantów. Zespół, którym kierowałem, mógł robić prawdziwą naukę. Nasze artykuły z tamtego okresu ukazały się w Proceedings of the National Academy of Sciences (PNAS) czy w Cell, czyli w najważniejszych czasopismach naszej dziedziny.
- Jak wyglądała praca Prorektora ds. Nauki przy takim niedofinansowaniu?
- Wtedy, na początku lat 90., rozpoczynała się działalność Komitetu Badań Naukowych (KBN). Jako prorektor stworzyłem na UG wewnętrzny system grantów z budżetu na badania własne. Fundusze pochodziły z KBN-u, ale uczelnie mogły dość swobodnie nimi gospodarować. My postanowiliśmy stworzyć własny wewnętrzny system grantowy. To nie były duże środki, ale ten program był rewolucją wewnątrz uczelni. On był skierowany głównie do młodych ludzi, co nie podobało się niektórym starszym profesorom. Kiedy mnie o to pytali, mówiłem im, żeby aplikowali bezpośrednio do KBN-u o nowe środki finansowe i rzeczywiście tym dobrym udawało się pozyskać pieniądze z tego źródła. To były pierwsze jaskółki systemu grantowego finansowania nauki w Polsce.
- Od 2005 r. pełni Pan funkcję Prezesa Fundacji na rzecz Nauki Polskiej (FNP), jak wyglądała Pana droga na to stanowisko?
- Jeszcze będąc w Gdańsku zostałem członkiem KBN-u (po tym jak przestałem być prorektorem UG) i miałem okazję wprowadzać i doskonalić system oceny wniosków grantowych. Zajmowaliśmy się także inwestycjami aparaturowymi oraz podziałem funduszy na działalność statutową jednostek naukowych. Zostałem członkiem PAN i PAU. Później zostałem wybrany do EMBO (European Molecular Biology Organisation) oraz innych międzynarodowych akademii i organizacji i tam nauczyłem się patrzeć na proces finansowania badań naukowych w perspektywie europejskiej. W 1999 r., po uzyskaniu Nagrody FNP, przeniosłem się do Warszawy, gdzie wygrałem konkurs na stanowisko kierownika Zakładu Biologii Molekularnej w Międzynarodowym Instytucie Biologii Molekularnej i Komórkowej. Wraz z żoną prof. Alicją Żylicz zbudowaliśmy całkowicie nowy zespół naukowy i zmieniliśmy tematykę badawczą. Udało nam się pokazać, że białka szoku termicznego są niezbędne, aby białko p53 hamowało transformację komórkową, czyli działało jako supresor nowotworowy. Co ciekawe, te same białka szoku termicznego wspomagają transformację nowotworową, gdy białko p53 jest zmienione (mutacje w TP53). Sześć lat po przeprowadzce do Warszawy, w 2005 r. przyjąłem funkcję prezesa FNP, zaproszony do podjęcia tego wyzwania przez wieloletniego prezesa Fundacji, twórcę jej misji i prestiżu w naszym środowisku, prof. Macieja W. Grabskiego. Miałem na koncie ważne, docenione międzynarodowo odkrycia badawcze oraz spore doświadczenie w zarządzaniu instytucjami naukowymi, a także pracy w polskich i zagranicznych (np. ERC) komisjach przyznających fundusze na badania naukowe. Myślę, że duże znaczenie miało też to, że byłem znany z krytycznych poglądów na sposób funkcjonowania polskiego systemu nauki, miałem też pomysł na to, jak powinniśmy się zmieniać, by było lepiej.
- Trudno jest prowadzić organizację, która nie jest finansowana z pieniędzy państwowych?
- Kiedy zaczynałem pracę w FNP, cała jej działalność programowa była finansowana z własnych środków Fundacji. Dysponując takim budżetem jako nowy prezes mogłem uruchomić tylko jeden nowy program - był to program Focus. Oferował on środki na tworzenie nowych zespołów naukowych przez młodych ludzi. Nazwa inicjatywy (focus - z ang. skupienie, przyp. red.) wiązała się z tym, że każdego roku finansowaliśmy projekty tylko z jednej dziedziny, np. z astrofizyki czy biologii molekularnej. Później, gdy Polska wchodziła do Unii Europejskiej, rozpoczęła się duża dyskusja wewnątrz Fundacji, czy powinniśmy starać się o pieniądze z programów unijnych. Wcześniej nie korzystaliśmy z żadnych dotacji dystrybuowanych przez państwo, żeby zachować niezależność. Fundusze unijne są jednak dystrybuowane przez państwo i są środkami publicznymi. Wiedzieliśmy, że jeśli sięgniemy choćby po złotówkę z tego źródła, będzie się to wiązać ze znaczącymi ingerencjami administracji publicznej w sposób naszego działania. Zdecydowaliśmy jednak, że złożymy wniosek o unijne pieniądze strukturalne – dawało to szansę na pozyskanie nieporównywalnie większych środków niż nasz własny budżet, dzięki czemu mogliśmy zwielokrotnić nasze wsparcie udzielane badaczom i zespołom naukowym pracującym w Polsce. Od 2008 r. realizowaliśmy nowe, opracowane przez nas programy finansowane z funduszy UE (najpierw w ramach Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka 2007-2011, z budżetem przeszło pół miliarda złotych, a teraz kończymy perspektywę finansową 2014-2020, tj. Program Operacyjny Inteligentny Rozwój, z budżetem 1,2 mld zł). Dzięki tym środkom wspomogliśmy pracę naukową przeszło 9 tys. naukowców, stworzyliśmy 14 centrów doskonałości naukowej (program MAB), wsparliśmy powstanie 560 nowych zespołów badawczych, setki młodych osób – laureatów programów Homing i First Team wróciło z zagranicy do Polski. Nowe zadania doprowadziły do tego, że zespół Fundacji rozrósł się z ok. 25 do ponad 70 osób. Wydajemy teraz ok. 50 mln euro rocznie, z czego większość stanowią środki unijne. To są bardzo trudne pieniądze do wydania, jeszcze trudniejsze niż pieniądze pochodzące bezpośrednio z budżetu państwa. Biurokracja jest ogromna, ale mimo wszystko uważam, że warto - jesteśmy chyba jedynym krajem, który pieniądze strukturalne wydawał nie tylko na autostrady czy aquaparki, ale też na naukę.
- Mówi Pan, że nie chciał się angażować już w politykę, ale zgodził się Pan pełnić funkcję doradcy ds. społecznych Bronisława Komorowskiego.
- Uważam, że doradztwo społeczne w zakresie nauki jest i powinno być apolityczne. Kiedy doradzałem Prezydentowi Komorowskiemu, na pewno starałem się taki być. Przecież nie wszystko, co robi społeczeństwo, musi być zakwalifikowane jako polityczne. Stanowczo protestuję przeciwko zawłaszczaniu przez partie polityczne kolejnych terytoriów życia społecznego i twierdzeniu, że są one domeną polityków. Budowanie społeczeństwa obywatelskiego czy finansowanie nauki nie powinno być zawłaszczane przez polityków. W czasie kiedy byłem doradcą Prezydenta w FNP zrodziła się idea stworzenia w Polsce państwowej agencji finansującej badania naukowe poprzez system grantowy – urzeczywistniona w postaci Narodowego Centrum Nauki (NCN). Chcieliśmy stworzyć coś podobnego do ERC (European Research Council). Później, już nie będąc doradcą prezydenta, doradzałem premierowi Gowinowi stworzenie w naszym kraju systemu uczelni badawczych. Doprowadziliśmy do tego, że dziesięć uczelni dostało znaczące budżetowe dofinansowanie na prowadzenie badań naukowych, a dziesięć następnych (w tym Uniwersytet Gdański) uzyskało bardziej ograniczone finansowanie i jest niejako „w poczekalni” do uzyskania statusu uczelni badawczych. Długo dyskutowaliśmy z rektorami polskich uczelni, jak to przeprowadzić na wzór inicjatywy doskonałości w Niemczech.
- Czy powinniśmy starać się naśladować zachodnie rozwiązania naukowe?
- Jeśli chodzi o naukę i jej finansowanie, powinniśmy wzorować się na systemach anglosaskich (USA, Wielka Brytania, Australia) – bo po prostu działają najlepiej. „Stara” Europa (z wyjątkiem Towarzystwa Maxa Plancka, którego Senatu jestem członkiem) radzi sobie nie najlepiej. Kraje bloku wschodniego, będące po II wojnie światowej pod wpływem ZSRR radzą sobie w tym zakresie fatalnie. Polski system finansowania nauki powinien być przede wszystkim bardziej projakościowy. Chodzi o to, żeby promowani byli naukowcy, którzy prowadzą rzetelne i ambitne badania (każda dziedzina ma narzędzia, by to zweryfikować w międzynarodowej skali), a ci, którzy tylko pozorują pracę naukową – nie powinni być finansowani z publicznych pieniędzy. Powinniśmy finansować tylko bardzo dobre projekty, wspomagać w znaczący sposób dobre uczelnie, których absolwenci nie mają problemu ze znalezieniem pracy i które poza zawodem uczą młodych ludzi samodzielnego myślenia i niezależności. Takie podejście, promujące jakość, jest niestety bardzo rzadkie w Polsce. System, wciąż obciążony patologiami jeszcze z czasów poprzedniego ustroju i wieloma barierami mentalnymi, zmienia się bardzo powoli.
- Jak Pan widzi przyszłość nauki polskiej?
- Jeśli chcemy mówić o przyszłości nauki w Polsce, powinniśmy przede wszystkim wspierać rozwój młodych naukowców. Jeśli nie stworzymy systemu finansowania nauki, który będzie przyciągał do Polski talenty z całego świata (zarówno studentów, doktorantów, jak doświadczonych badaczy zatrudniających się w polskich uczelniach), trudno będzie mówić o rozwoju nauki uprawianej w Polsce i jej wysokiej pozycji na świecie. Właśnie dlatego Fundacja prowadzi programy HOMING/POWROTY, FIRST TEAM i finansuje tworzenie centrów doskonałości naukowej.
- Na Uniwersytecie Gdańskim studiował Pan właściwie od jego powstania. Jaka jest najważniejsza według pana zmiana, która zaszła przez ten czas w naszej uczelni?
- Uniwersytet Gdański zbudował w Oliwie piękny kampus. Kiedy byłem studentem w tym miejscu były dwa budynki: Fizyki i Matematyki oraz Humanistyki. Teraz trzeba popracować, aby wypełnić ten kampus świetnymi studentami i kadrą naukową. Jak to zrobić? We właściwy sposób inwestować w ludzi. Uważam, że na każdym uniwersytecie, dzięki systemowi niezależnego finansowania nauki w postaci konkurencyjnych grantów, można tworzyć „perełki”. Na przykład informatyka kwantowa na UG jest na światowym poziomie. Dzięki pracy paru pokoleń fizyków kwantowych stworzono na UG prawdziwe centrum doskonałości, znane na całym świecie (obecnie jest ono finansowane z funduszy strukturalnych w ramach programu MAB FNP). Na uczelniach w Gdańsku, Toruniu, czy Poznaniu są fantastyczne osoby, wybitni uczeni, których trzeba wspierać. Moją ideą jest to, żeby podobne centra doskonałości działały stabilnie w wielu miejscach w Polsce, a nie tylko na dwóch największych, oczywiście świetnych, uczelniach, czyli UW i UJ. W Polsce jest wciąż za mało doskonałości naukowej. Miejsc, które przyciągają talenty naukowe z całego świata, w tym młodych ludzi, którzy wyemigrowali z Polski, ponieważ nie mogli tu uprawiać nauki na najwyższym poziomie.
- Dziękuję za rozmowę.
- Dziękuję.